środa, 26 czerwca 2013

Basketbalin (k/Mielna) 2013

No i tu niestety ja, Jarząbek Wacław, zawodnik trzeciej klasy. Miłośnicy romantyzmu, ozdobnych kwiatuszków, łuków, przerzutni, paralaks i innych językotwórczych wynalazków już mogą zakończyć czytanie i wrócić do Goethego. Będzie twardo, bezpośrednio, ot, takie (poli)techniczne trywialstwo, podszyte szaradą i ukrytym, ale z lekka wypływającą... nnnno, nazwijmy to...  eee... spuścizną po jednym z synów Noego.
Kosz(-alin) k/Mielna to prasłowiańska nazwa, którą zamieszkujący tu kiedyś Germanie pobrali bezpośrednio od nazwy gry, której nauczyli ich Rzymianie (buszujący tu za jantarem), a którą jakieś 19 wieków później wynalazł dr Naismith i nazwał koszykówką. Nazwa ta po dziś dzień odzwierciedla  nastawienie ludności lokalnej, poszukującej w tym sporcie drogi do zaznania Nirvany (poprzez osiągnięcie maksimum punktów, zwycięstw, zbiórek itp.). Wraz z posuwaniem się zegara Lokalni sukcesywnie przechodzą z koszykówki do bardziej amerykańsko-brzmiącego Maxi-Basketu; podobno już przyklepano nową nazwę miasta — Basket(-balin), w dalszym ciągu k/Mielna. Oficjalnie nowe miano wchodzi do użycia po tysięcznym turniejowym zwycięstwie Betomexu, czyli za jakie półtora roku.

              Każdy w kraju wykonuje swoje plany,
                 Każdy plan być musi przecież wykonany,              

                   Metalowcy pierwsi w planie ciągną swe zobowiązanie,
                        Bo w robocie chcą być pierwsi i najlepsi.
                                  Metalowcy, metalowcy...

To stara piosenka, napisana i wykonywana (zapewne na jakieś wewnętrzne zamówienie) przez zespół rockowy przy zakładach metalowych w Porębie w czasach około-gierkowskich, niedawno odświeżona przez jedną z Kulek. Pięknie pasuje do naszych kolegów z Basketbalina (jakby zawłaszczyli na hymn, oczekuję tantiem!), a przecież niektórzy z nich o swej metalowej naturze mówią pełnym głosem, podobnie jak i o abstynencji. No i jak tu nie wierzyć, chłopaki przeca szczere som...
No i co, znów się im udało. Ale nie było lekko. Wszystkie trzy mecze wygrali tak jakby rzutem na taśmę. Przeciwnicy nieodmiennie z Działdowa i Poznania oraz Krzyżacy, czyli Consus.
A, kobitki też grały, tym razem szerzej oparte na silnych filarach, co dodało pewności całemu zespołowi i przełożyło się na dobrą i skuteczną grę i dwa niezłe widowiska. Nawet mikstowe podparcie lokalnym pannicom nie pomogło.
Nieodmiennie też wszystko było (ze strony organizatorów) na najwyższym poziomie:
–  sędziowie nie zostali tym razem gwiazdami turnieju, tylko okazali sie sensownymi facetami, którzy innym facetom (no i kobitkom) umożliwili fajną zabawę na parkiecie (tym z liniami);
– ośrodek Krokus nie spuścił z tonu, nic się nie pogorszyło w jedzeniu i obsłudze, wręcz przeciwnie, obsługa tak miła, jak telenatręci z różnych instytucji, co już wzbudzało podejrzenia i oczekiwania na jakiś ludzki odruch niechęci czy niecierpliwości, a tu nic, nawet po powtórnej prośbie o woreczki foliowe na zapasowe sznytki. Pewnie jeżdżą na te same kursy grzeczności, co kravatti z banków, co to ich szkolą, co by Miłego Dnia mówić... A może to wpływ powietrza jest? Bo jodu to faktycznie już nie czuć, ale powietrze zostało, szczególnie, jak się przybędzie z Pradoliny Wisły na otwartą i wietrzną przestrzeń, gdzie dodatkowe oszołomienie serwuje Bałtyk (24h) swoim szumem, przebijającym łoskot Strugi Toruńskiej na ulicy Przedzamcze. Dodatkowe oszołomienie serwuje  Harem, ale to oddzielna bajka;
– Zbyszko (i inni) dopięli też wszystko w okolicach parkietu rezerwowego (za Bratkiem), grill, napoje, oprawa muzyczna, dyskretne  oświetlenie, atmosfera ciepełka, spokoju, przeplatana zawirowaniami tanecznymi. Nawet zezwolenie muzyczne, co by można było coś ponad szelest wydobyć, śmieszne przy tancbudzie naprzeciwko działającej do 04.00, zostało z góry załatwione, a radiowóz odprawiony (czy radiowóz to auto z radiem? a jak się nazywa auto z radiem i odtwarzaczem jakimś? empetrójkowóz?);

– zapomniałbym o piątkowej kolacji – piękne, spokojne zakończenie trudów podróży i pierwszych meczy

.

Zostały jeszcze extra-atrakcje. Przejażdżka statkiem po Jamnie, niby nic wielkiego, żadna tam jaskinia Zła Dziura ani inna, ale jednak fajna odskocznia. No i jak komuś łóżeczko w Bratku nie odpowiadało, można było zaległości na ławeczce odrobić. Dla niektórych przejażdżka była tak silnym przeżyciem, że tylko fakt pobytu na statku zakodowali na stałe, a inne okoliczności i zdarzenia się im w pamięci zamazały...



No i ten dobry obyczaj zachowania świętości Dnia Siódmego. AquaPark Bałtyk, łącznie z bardzo przyjemną pogodą, zaserwował nam super-relaks, zamykający dwie super-doby. Nasze viceprezesostwo też stanęło powyżej oczekiwań, dostarczając ochłody lodowo-browarnej nie tylko Consus -manom i -wumenom, ale też oniemiałej  ludności koczującej obok (przyszła tu jakaś banda, chyba z liceum, bo na gimnazjum to trochę za dorośli, i lody rozdają, takie modele...), a także młodzieńcowi, który usiłował nam kukurydzę sprzedać, a odszedł z zimnym piwem. Trochę fantazji, koszt znikomy, a wrażenia takie, że wnukom będą opowiadać. To było fajne. Prolajnowy kierowca Darek ponownie stanął na wysokości zadania. Raz doznał szoku przy tachografie, gdy wyliczył, że jechał 1 godzinę  i 30 minut ciurkiem... Z minusów to może tylko to, że nigdzie nie zastaliśmy porzuconej marchewki czy choćby paru ziemniaków. Ale szpital zaliczony, to i tradycja świecka częściowo podtrzymana została.


A teraz półprywata. Jak już mnie Ober-Logistyk do głosu dopuścił, to całą prawdę z wątroby wywalę. Tak, tak, wywalę, ostrzegałem na początku, że Noe miał syna. W imieniu własnym, ale nie tylko, podziękuję naszej Pani Kapral (z dużych liter, to nie przypadek, i nie dotyczy to żadnych wymiarów dostrzegalnych gołym okiem, jeno sfery duchowo-mentalno-organizacyjnej, a to głęboko zaszyte jest) za kolejne skuteczne ogarnięcie naszej, tym razem  ponad dwudziestoosobowej, bandy. Żab ani pucharów nie rozdajemy (żab nie oddam!), ale może awansujemy na wyższy stopień? A może przynajmniej obiecam, że z tymi muzeami damy spokój? Dobrze choć, że w sobotni wieczór jak motyl fruwała, to pewnie też trochę frajdy z wyjazdu miała...
A teraz prywata kompletna. Jarząbka organizatorzy wyróżnili. Ale ja, Jarząbek Wacław, uważam, że się pomylili i w przekroju całego turnieju na pewno najlepszym z nas był kolega Jacek F. (nie będę całej ksywy prezentował, bo to reklama koncernu motoryzacyjnego, a ściubasy, grosza na to nie dadzą), który natyrał się do granic, i to skutecznie; tą drogą chcę więc się z Jackiem choćby wirtualnie tym wyróżnieniem choćby podzielić.


Najgorsze, że za rok nie będzie w Basketbalinie k/Mielna nic lepiej.

Bo już chyba nie może być lepiej...

To pisałem ja, Jarząbek Wacław, zawodnik trzeciej klasy.
A w zeszłym tygodniu nic nie pisałem, ale mam usprawiedliwienie od rodziców.
Aha, i zapomniałem:
Łubu-dubu, łubu-dubu, niech żyje nam Prezes Naszego Klubu!
No, i Prezes Zbyszko też!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz