wtorek, 11 czerwca 2013

Stadnina Koni w Prešovie

Skąpany w słońcu weekend, który ostatnio spędziliśmy w słowackim Preˆšovie okazał się wypisz-wymaluj takim samym wydarzeniem, jak wszystkie poprzednie. Ciepełko, sielanka, wyjątkowo miłe towarzystwo oraz przebogata gama zacnych dań i godnych trunków, od pierwszych minut pobytu na Słowacji przepełniły nasze lekko zblazowane psychiki. A to długa zima, a to powódź, a to wiele innych typowo polskich stękań i perypetii sprawiły, że do samej granicy było nieco smutno, chłodno, można powiedzieć – stęchle. Jedyną iskierką uśmiechu i perspektywicznego optymizmu było świętowanie narodzin małego Adasia, który bez cienia wątpliwości zasili nasze szeregi gdzieś za jakieś 40 lat. Będzie to już trzecie, szczęśliwe pokolenie basketu w tej rodzinie, co po minie nowo-nominowanego dziadka Marka było widać przez całe trzy dni. Póki co, niech się mały Perko-Ziółek chowa w zdrowiu i dobrobycie, byle nie w szafie. Tak więc, dopiero w scenerii słowackiego pogórza udało nam się odzyskać radość ducha oraz spory zapas pozytywnej energii, którą tak jak poprzednio spożytkowaliśmy z rozwagą. Wszak łatkę sre-brązowych medalistów możemy sobie przyczepić na kolejny rok. Widać taka magia tego miejsca, że medale tego koloru czepiają się nas systematycznie. Walkę o kolejne złoto pozostawiliśmy sobie na następny wyjazd. 


Stadnina Koni i Kobylek w Prešovie to miejsce zupełnie nieznane dla najbardziej wytrwałych hodowców czy też światowej sławy handlarzy koni. Każdy nawet niedoświadczony weteran basketu doskonale wie, że nie chodzi nam w tym wypadku o przepiękne: araby, kare lub gniade konie Appaloosa, konie dońskie, bretońskie czy ardeńskie. Chodzi nam przecież o naszych presovskich przyjaciół, którzy to właśnie pod taką nazwą, od czterech lat organizują niepowtarzalny turniej o Mistrzostwo Słowacji, w kategoriach wiekowych zbliżonych do emerytury. Dobre wychowanie podpowiada nam w tym przypadku, że te grupy wiekowe u Pań wypadałoby nazwać nieco inaczej. Powiedzmy w latach "kwitnienia bukietów wina", czy też w wieku "całkowitego zapomnienia pieluch". Trzydzieści jeden zespołów, będzie jakieś cztery setki zawodniczek, zawodników i wszelkiej maści (jak to u Koni) osób towarzyszących. W tym także pan Darek, maskotka naszej ekipy, który w owym szczęściu, ciepełku i godności miejscowych trunków umorusał się prawie całkowicie.

Owe czterysta osób z miast i miasteczek kilku państw, z krain bliskich i z miejsc oddalonych już znacznie bardziej, przybyło do Prešova czem się dało. A to trolejbusem, rowerem, pieszo, wszelką maścią aut, busów i innych pojazdów mniejszej skali oraz kilkoma autobusami +45. Był jeden co przyleciał i nawet jeden, który się przyczołgał (podobno o własnych siłach). Międzynarodowa menażeria, jak z filmu o taborze cygańskim. Tak kolorowo było przez te trzy dni. Miło było znowu posłuchać dźwięku języka ang-pol-rus-czech-ukro-słowackiego, który mnogością dialektów i nieco dziwnych akcentów, a także wyjątkową tendencją do kreatywnego słowotwórstwa, rozbrzmiewał w całym Prešovie do bardzo późnych godzin porannych. Przyjemnie nam było spotkać znajomych, kumpli czy też wręcz przyjaciół, których od dawna nie mieliśmy okazji widzieć. Przybijane "piątki", rozdawane hojnie całusy oraz wszechobecne uśmiechy dopełniały kolorytu tej wyjątkowo przyjemnej scenerii. Nie dziwić się, nawet nasz Prezesas uśmiechnął się i tym razem.

Sielankę i spokój tego wyjazdu zdecydowanie podkreślił brak jakichkolwiek problemów. Nikt zbytnio nie przesadził, nikt się nie zgubił i nikt nie znalazł. Nawet kontuzje ominęły nas tym razem szerokim łukiem. Żadnych nieprzewidzianych wydarzeń, żadnego mrożenia krwi w żyłach. Bez tradycyjnego pobytu w szpitalu, bez udziału Policji, tylko my weterani, cisza, spokój i rekreacja. Żadne mleko nie wykipiało, żadne piwo się nie zbiło, nikt niczego nie zgubił i nikt nawet niczego nie znalazł. Po prostu tak jakoś typowo, sennie i bezboleśnie. Nic dziwnego, że z wielką dozą przyjemności, kolejny raz rzuciliśmy swoją sobotnią kotwicę w cichym hamburger-barze, w którym jak co roku delektowaliśmy się kolejnym medalem. Maleńki skwer przycupnięty pomiędzy blokami typowego socjalistycznego blokowiska kolejny raz stał się dla nas miejscem wypoczynku i regeneracji sił przed następnym meczem, a także tarasem do suszenia gaci, które wraz z klubowymi koszulkami, malowniczo zalegały na niewysokich krzaczkach. Niby nic wielkiego, ale nawet tak prymitywna oaza szczęścia dała nam ukojenie oraz maksimum bezemocjonalnego samozadowolenia.

 Wszechobecny spokój i cisza, która zdominowała nasze serca oraz skołatane psychiki, objęła również swoim czarem, naszą wrodzoną chęć do walki, sportowy bunt i nieustającą zawziętość. Po niezwykle zaciętym i dramatycznym piątkowym meczu z gospodarzami, kiedy to jednym punktem odcięto nam już pierwszego dnia drogę do złota, nikt się nawet nie zdenerwował, nikt mięsem pod nosem nie rzucił. Byli po prostu lepsi, mówiono. Należało się im, szeptano. Szeptano tak cicho, że szum tego szeptania wraz z szumem pękających bąbelków piwnej piany, w niewyjaśniony sposób przytłaczał jakąkolwiek nawet najmniejszą erupcję adrenaliny. Przytłaczał ją i nurzał w piwie, niczym słonego paluszka, tylko właściwie po to, żeby nie było słychać niepotrzebnego w owej chwili paluszkowego chrupania. Sceny jak z typowego, polskiego filmu: nic się nie dzieje, krótki rwany dialog, bohaterowie w klapkach. W całej tej sportowej rywalizacji, nikt tego roku nie liczył fauli, nie składał protestów, a jedyne pogróżki składane przeciwnikom dotyczyły tylko i wyłącznie oficjalnych oświadczeń bankietowych: jutro wieczorem, tak łatwo się nie poddamy... Jak zawsze zresztą...

Nieco inaczej przedstawiała się sytuacja naszych dziewcząt, które zdziesiątkowane kontuzjami, ograniczeniami wiekowymi czy też emigracją zarobkową, walczyć musiały pod koniec turnieju jedynie ostatnią, jeszcze chodzącą o własnych siłach, piątką zawodniczek. Ale to już osobny temat, który już niedługo skomentuje nowa wolontariuszka naszej redakcji, zwana czule przez wszystkich "Chudą Ewką". Z nieźle poinformowanych źródeł wiemy, że nowy pisarczyk naszej redakcji (na zdjęciu z nr 5) ujmie tą tematykę w unikalnym kanonie nowoczesnej publicystyki sportowej. Już podczas negocjowania materialnych aspektów praw autorskich, oświadczono nam jednoznacznie, że kwestii związanych ze sportowymi pasjami kobiet, w nijaki sposób nie da się zaprezentować bełkotem szyszkowych dziadków, którym (że niby to my) do tej pory na naszym blogu się posługujemy. Czekamy więc cierpliwie na przypływ weny, którą autorka zostać ma zamiar obdarzona. Byleby nie za długo, bośmy bardzo ciekawi, a ciekawość jak wiemy to pierwszy stopień do... A tam póki co, jeszcze się nie wybieramy. Niegodni jeszcze jesteśmy tego miejsca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz