czwartek, 3 października 2013

Słońcem malowane

Pierwsze dni jesieni w estońskim Haapsalu to pora wyjątkowo malownicza. Morze, skwery, klomby i całe mnóstwo ogrodów, a także kawalkada specyficznie kolorowych domów, w promieniach jesiennego słońca prezentowała się niezwykle imponująco. Do tego absolutna cisza, wszechogarniający spokój oraz rzadko spotykany w tej części świata porządek. Sielanka. W takiej to właśnie scenerii przyszło nam tym razem odbijać pomarańczową piłkę wraz z trzydziestoma sześcioma innymi zespołami z pięciu krajów. Ostatni wrześniowy weekend ta wyjątkowo liczna grupa miłośników maxibasketballu, postanowiła bowiem spędzić w Saunie. Konkretnie na turnieju Sauna Cup, który zorganizowany został już po raz czternasty. Zestaw drużyn, które zaprezentowały się na parkietach dwóch całkiem przyzwoitych hal sportowych, doskonale wpisał się koloryt i wyjątkowy charakter otoczenia. Nazwy lokalnych drużyn: VENNAD DAHL, VÕTAKS ÄRA, PÜHAPÄEVAKLUBI, TARK EI TORMA  czy też K.N.O.P.K.A. były równie egzotyczne jak język estoński, którym bez cienia wątpliwości, każdy normalny europejczyk popełnić może bez problemu swoje własne językowe harakiri. Wspomniana wcześniej cisza oraz koloryt, porządek i przywołana egzotyka, tworzą doskonałą wręcz scenografię dla podejmowania działań o charakterze: balneologicznym, basketbolicznym i artystycznym. Urzekające miejsce, które opisać lub wymalować mogą jedynie najwięksi mistrzowie pióra i pędzla. Poddaję się...


Ogrom wrażeń, spostrzeżeń czy też innych konstatacji przywalił tym razem osamotnionego reportera niczym lawina komiksowych obrazków, starych sztychów czy też olejem malowanych płócien, polepionych ulotnymi chwilami oraz dźwiękiem miliona szybko wymawianych samogłosek. Nie ma jak tego opisać, przedstawić czy też zilustrować w jednej zwięzłej i logicznej formie. Fotoplastikon jakiś, czy może nawet TeleExpress!!!


Piątek
godz. 12.30
.
Pärnu. Mała miejscowość po drodze do Haapsalu. Urokliwe zakątki, klomby, kwiaty, fontanna. Zielone alejki, fotka zrobiona młodej parze, port. Odrestaurowane domy, czyste ulice, gładki asfalt. Zwiedzanie wystawy prac Salvadora Dali. Papieros, szybkie siku, autobus.





godz. 14.15
.
Haapsalu. Meta. Dwadzieścia godzin jazdy PKS-em. Kurort, dziwny, jakiś taki inny. Trochę biednie, ale czysto i kolorowo. A mówiłem, że ulice będą wąskie. Ludzi mało, jakby się wcześniej dowiedzieli, że przyjeżdżamy.





godz. 14.25
Hotel: Päeva Villa. Dwa średniej wielkości budynki połączone w ramach jednego obejścia. Tarasy, balkony, wykusze, dziwne daszki i trójkątne okna. Czysto i schludnie. W samym centrum, tuż obok Recepcji - sauna. Własny parking i maszt. Na maszcie flaga Estonii. Tak jak wszędzie.





godz. 17.45

 Kolacja. W hotelowym barze. Jedzonko niezłe. Bez miejscowych atrakcji. Z wyjątkiem chleba. Śniadanka również... owszem, owszem. Dużo, smacznie i można było przychodzić nawet cztery razy. Zauważalny brak jajek, z wyjątkiem gotowanych na twardo. 





godz. 20.00

Pierwszy mecz. W plecy. Zdziwienie na parkiecie i nawet na trybunach. Nasz As Atutowy (Wódz) niewykorzystany. Siał strach i przerażenie w oczach kilkorga dzieci. Początek meczu nawet, nawet, potem trochę źle, potem bardzo źle. Wszystko w poprzek, nawet boisko. Dyskusja z sędziami niezwykle humorystyczna. Gadał dziad do obrazu... Po meczu oczywiście sauna.



godz. 21.00
.
Nocne miasta zwiedzanie. Pieszy marsz z centrum Haapsalu do miejsca nazywanego "Africa". Tam i nazad. Kto był ten wie. Ja nie byłem. Hotelowe łóżko wygodne, a i kołderka całkiem ciepła.








Sobota
godz. 6.00
.
Wschód słońca nad morzem. Ładnie. Potem jeszcze ładniej. Sytuacja była rozwojowa. Widok zmieniał się co kilka minut. Za każdym razem ładniejszy. Ładowanie akumulatorów do aparatu, śniadanko i zwiedzanko.





godz. 8.00
. 
Małownicze uliczki, kolorowe domki. Drewienka do sauny, równo ułożone. Nie ma śmieci. Dzieci też nie ma... więc nie ma czemu się dziwić. Wkoło miasteczka woda, gdzie popatrzysz, tam morze. Też dziwne jakieś, z sitowiem przy brzegu. Za pierwszym napotkanym Hammerem, piękny średniowieczny zamek.





 

godz. 10.00
Zamek. Wielki i wspaniały. Choć ruina. Zbudowany przez Krzyżaków, ale z krzyżami czerwonemi na piersiach. Służy do dzisiaj. Porządna kamienna robota. Pewnie jakieś turnieje robią i happeningi. Trudno zrobić zdjęcie, bo tak duży, że wyłazi z kadru.
  



 godz. 13.20
Mecz drugi. W plecy. Nic nie wychodziło, zdjęcia też. Cztery minuty przed końcem +13 pkt. Cztery sekundy po... dwoma dla nich. Też nie wiedzieli, co się stało. 






godz. 15.30
Obiad. Mniam, mniam. Tylko po co nam stypa, przy sąsiednim stoliku?
Atmosfera... grobowa, nawet piwa pić się nie chciało. Marsz do hotelu.
Sami damy radę...






godz. 19.00
Mecz trzeci. Dalej nikt nic nie rozumie. Jednym punktem do przodu. Bezcenne. Facet z pierwszej ich piątki, miał brzuch większy od mojego. Nie śmiałem się pytać, skąd go ma. Jest wygrana, będzie się działo...






godz. 21.00
Bankiet. Rudolf Lumiste rozdawał wszystkim zdjęcia i szampany. Disco na 300 osób. Do białego rana. W lokalnym Domu Kultury, pełen wypas. Jak u nas w operze, ale i lepiej. Wszyscy chyba na to czekali.
 






Niedziela
godz. 7.00
.
Tęcza. Na pożegnanie włączyli nam tęczę. Jak tęcza zgasła, wyłączyli słońce. Włączyli natomiast deszcz. Podobno to najbardziej informatycznie rozwinięty kraj w Europie. Nawet nie było widać, jak to zrobili.
 
 
 


godz. 11.00
Prezesas do Tallina. A my do Rygi. Złośliwi mówili, że przez Ząbkowice. Nie znają się. Jakby nie patrzeć, trza było won do domu. Pewnie znowu dwadzieścia godzin PKS-em. 
.
.
.
Poniedziałek: 5.00 - Żono moja, serce moje, wróciłem... 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz