czwartek, 12 września 2013

Ciut-ciut... (wersja odChudzona)

Lato u schyłku, wieczory w Polanicy już raczej zimne, choć niebo było piękne i w dzień, i w nocy. Mam opisać małe co nieco na Podsudeciu, z uwzględnieniem mego szczególnego członkostwa w tej Consusowej, ale też Jaworowo-Consusowej  wyprawie do kurortu wciśniętego między Góry Stołowe a Góry Bystrzyckie.
No tak, już ględzę... Przecież nie interesowałem się dotąd za bardzo Polanicą, więc nie wiem z głowy, jakie góry z jakiej strony itp. Jak zawsze powtarzam, wiedza ma rozległa, ale płytka.
Nazywam się Jarząbek, Wacław Jarząbek. Piję shake'i (szejki?) wstrząśnięte, a nie zmieszane. Moja specjalność to dowalanie. Najlepiej publiczne. Sobie już dowaliłem (ta płytka wiedza), teraz pora na innych. 
Jak przeczytałem ponownie podsumowanie Gothicowe (cziut-cziut), to stwierdziłem:


Primo: iż muszę też tak pięknie humanistycznie napisać o słońcu i zieleni, jak Lolek Redaktor Naczelny (LRN); no i tak więcej serca dodać, 
Secundo: dla przekory mój post nazwę ciut-ciut (w domyśle: dowalania). Ciut-ciut tylko Polak wymówi.
Tertio: dokonam porównań dwóch imprez sportowych, którym ostatnio kibicowałem.


No, to od razu trochę tego tertio. LRN napisał, iż Gothic był fantastic. Niestety, brzmi to jak autoreklama (autoreklama to nie reklama samochodu!). Obiektywnie to się może Jarząbek wypowiedzieć, bo jego udział w Radzie Gothicowej był tak nieznaczny (poniżej 0,2 promila), że nawet drogówka by go puściła luzem. Wymazujemy -ochy  i -achy popełnione przez LRN (takie bzyyyyyyżżżżżyyyyjebb na magnetowidzie) i dowalamy, mając na uwadze świeże porównanie:

Gothic był świetny. Kropka.
Podpisano: Obiektywny Fotograf Drugiej Klasy.
P.S. Poza jednym: na czas rozgrywek nie wyłączono Słonka. Czarne sylwetki na fotkach i filmach z hal sugerują rozgrywki NBA.

Chwilowo koniec porównań. A teraz dowalamy na inny temat. Co by tu się przyczepić... Aaaaa, coś o Polanicy zacząłem... No tak, byłem członkiem tej wyprawy, obok innego członka  wyprawy,  skromnego i sympatycznego kierowcy Stanisława (wyjątkowo opanowany gość, zarówno w drodze, jak i w nie-drodze). No, i było 11 członkiń(?). Dziewięć miało ochotę na pobieganie, wszystkie na pogadanie. No to co miałem robić, gadałem, słuchałem i podsłuchiwałem. Moja wiedza o członkiniach wyprawy (może lepiej: Girlsach) uległa rozszerzeniu, i to we wszystkie strony. Żeby było treściwie, lecimy w punktach:


1. Trakcja nasza jedwabiście przesnuła się przez szeroko otwarte stacje pojenia mobili oraz pasażerów tychże, zarówno etyliną, jak i coś jakby kawą. Czasem wspólne pożywanie jednego i drugiego zachodziło, co  ilustracja po sąsiedzku ulokowana oczom naszym uprzytamnia. Płynęliśmy pod wyłupiasto-czarno rozgwieżdżonym niebem, całą głębokość nocy biorąc na siebie, aż rozjarzyło się zaranie dnia, które przywitaliśmy na wdzięcznym podsudeckim żwirku, który łagodnie zaniósł  nas do miejsc naznaczonych, pachnących to kawą, to Domestosem, to tabaką zgrabnie w długie gilzy nabitą i w lufki osadzoną. Napłynął też zapach świeżej, trzydziestoletniej, jędrnej wilgoci, która gniazdka sobie w pół-drewnianych domkach urządziła, drwiąc sobie z wentylacji naturalnej w postaci ćwierćcalowych szpar. Połyskliwość świtu uprzytomniła nam wspaniały chronometraż pościgu w stronę Sudetów,  co było zasługą zarówno odpowiednich organów wytrzymałych przednio, co ulżenia się zbytnio nie domagały i postojów zbędnych nie prowokowały, jak i przygrywania WyTrwamowego, co trochę facjaty rozjarzało i głowę zaprzątało. Ekran wideo był  nareszcie o odpowiednich proporcjach, kontraście i ostrości, zupełnie, jak z Pewex-u.  Tylko uskoki drogowe czasem trochę końcówką landary podrzucały i grawitację mając za nic, girlsy za osią mobilu  od ciężaru uwalniały i hałasu rozkosznego w uszęta im dokładały.

1a. Jak widać w poprzednim akapicie, nie umiem tak ładnie, jak LRN. Muszę się poddać. Jedno, co przegiąłem na pewno, to o tym Domestosie: za żadne skarby nie było żadnego zapachu środków czystości.

2. To jak już z grubej rury, to o podeszwach. Ludzie, one są do butów!!! Nie próbujcie ich jeść! No, i nie domagajcie się ciepłej zupy. Rosjanie jedzą zimne zupy, bierzmy z nich przykład, promile lepiej się przyswajają!

3.  Krótki sen, niezwykle potrzebny po krótkiej nocy, i inny pojazd pojechał z nami szagami pod Szczeliniec (w dodatku Wielki), najwyższe wzniesienie Gór Stołowych. To takie nasze Uluru (to w Australii, a my przecież od pewnego czasu z aborygenami cosik wspólnego mamy, więc porównanie jak najbardziej adekwatne).


4. Na miejscu w Karłowie kawa, nawet z serduszkiem śmietanowym i hajda w górę. Zaraz, zaraz, nie tak szybko. Stragany były, więc trzeba było je spenetrować, żubra i Dinusia obcałować, kulawych odstawić i na schody. Liczyliśmy je, ale jakoś wersje różne wypadły, więc przyjmijmy, że na pewno ponad 600. Zadyszka lekka wystąpiła i zwątpienie, ale już końcówka była bardzo ciekawa, a widoki krajobrazu, urok schroniska w stylu szwajcarskim, obserwacja zmagań wspinaczy i harce mini-helikopterka osłodziły trud wejścia. Latająca za naszymi plecami kosiareczka wzbudzała nawet podejrzenia, że te kamerki to Prezesas tu podesłał, aby chmielowe otrzeżwienie na naszych stolikach policzyć... Zdjęcia piękne, humory znakomite, piwo chłodne, troski daleeeeeko w tyle, no i dużo niżej....

Ale właściwe emocje dopiero były przed nami. Przeszliśmy przez rezerwat kamienny, przeciskając się przez szczeliny i szparki, zaliczając Kwokę, Małpoluda, Słonia, Wielbłada, Piekiełko, Niebo, bujające się głazy-kołyski (oczywiście my też bujaliśmy, a właściwie bujałyśmy, a co?!) i inne ładne nazwy, których już nie pomnę, a zakończenie trasy to piękne tarasy widokowe, odsłaniające panoramę na południe i wschód. Super!
Ciekawostką jest zwyczaj podpierania głazów patykami, aby nie przewróciły się na nóżki turystów.
A naszą ciekawostką to komentarze wzajemne. Idzie obok mnie girlsa A i mówi głośno: jak girlsa B przejdzie, to ja na pewno... Mijają dwie minuty i girlsa B zapodaje: jak girlsa A przejdzie, to ja na pewno...

Potem już tylko zejście kamienno-korzeniowe, które nie wszyscy gładko pokonali. Girlsy sprawne i bez wypadku się obyło, ale inni to się jakoś tak potykali. Na dole w nagrodę zakupy pamiątkowe (cycki kupiliśmy!) oraz spożywcze, wśród których wyróżniały się oscypki (nawet z kompozycją żurawina-gruszka-chrzan), znany nam już trdelnik i najzwyklejszy-najpyszniejszy chlebuś ze smaluszkiem, okraszony ogóreczkiem.

Na powrocie jeszcze tylko krótki postój w uroczych Wambierzycach i zwiedzanie Sanktuarium Maryjnego. Niespodziewanie okazały kompleks z pięknym, owalnym wnętrzem bazyliki, przed którymi schody (znów), prawie że Hiszpańskie.

5. Obiadokolacja. Koniec komentarza w tej kwestii.

6. Hala, losowanie grup z lekkim zamieszaniem, podziwianie męskich meczy.

7.  Wieczorny wypad na koncert fontannowy (pudło, nie wiedzieli, że wpadniemy), który przekształcił się w wieczorek w Polskich Smakach, wspólny z Jaworowcami, plus parę indywidualnych występów tanecznych w Colombinie.

8. Noc. Trochę pospaliśmy i pospałyśmy.

9. Śniadanie. I tyle.

10. Przejazd do Dusznik-Zdroju i mecze eliminacyjne, ze zmiennym powodzeniem. Kończymy walki prawem gry o brąz w niedzielę.



11. Hm, hm. obiad (z małej litery).

12. Teraz światy równoległe. Ceremonia nowych odcisków dłoni w Alei Gwiazd Koszykówki, grill na zapleczu naszego obozowiska (tu konsumpcja bardzo przyzwoita), fontanna w Parku Zdrojowym, podobno uruchomiona na wyraźne życzenie Pani Plutonowej, podziwianie mocno rozgwieżdżonego nieba, indywidualne wypady na miasto, w tle podziwianie polskiej reprezentacji basketballowej. Wieczór
przyjemny.

13. Noc. Trochę grzecznie pospaliśmy i pospałyśmy.

14. Piękny niedzielny poranek. śniadanie (też z małej litery, szczególnie za jajcówę – taki post-socjalistyczny wynalazek: mąka okraszona jajkiem).

15. Spacer na halę sportową i mecz o brąz, po wielkich emocjach zakończony minimalną porażką. Szkoda!

16. Emocje w finale męskim tylko na początku, sprawa szybko się wyjaśniła na korzyść ekipy toruńskiej, częściowo zapewne wskutek intensywnego dopingu ze strony  Consus-girls. Czarny koń turnieju, drużyna z Lubska, nie była w stanie sprostać silnemu i wyrównanemu składowi Jaworowców.






17. Dekoracje, dyplomy, medale, puchary. Okrzyki radości i triumfu u wygranych, miłe zakończenie bojów ludności koszykarskiej w wieku lekko dojrzałym. Dyplom  i statuetka dla Girls, statuetka dla snajperki Jańci. Gratulacje od Jarząbka!

18. Silny akcent na zakończenie pobytu – OBIAD (jak najbardziej zasłużenie dużymi literami). Taki moment, który się zapamięta, szczególnie pertraktacje w sprawie prawa dostępu do placków po węgiersku (niektórzy mówili wręcz o zaciekłej walce). Skromność (wrodzona) nie pozwala mi nic tu dodać. Po obiedzie zgrabne spakowanie naszych kramów (to takie określenie na przenośny sklepik) i w zasadzie tylko przed nami droga, w której los jeszcze raz zetknął nas ze złotymi medalistami, co pozwoliło na wspólne przeżywanie emocji żużlowych na poboczu stacji benzynowej. Stanisław bezpiecznie nas dowiózł do Torunia (i W. Nieszawki po drodze), gdzie wyprawa uległa gładko rozwiązaniu i każdy  udał się w stronę swojej codzienności.

19. Refleksje Jarząbka. Turniej.
Piętnastolecia pogratulować, no i życzyć szybkich postępów w szczegółach, które nie są najmocniejszą stroną. Jeśli w turnieju grają 4 drużyny, nie ma sprawy, możemy się połapać. Jeśli występuje 16 zespołów + 7 zespołów ładniejszych, sprawy się komplikują. Wchodzimy na salę i gra Mars z Jowiszem. Mars w niebieskich. Równie dobrze może grać Tasmania z Paragwajem. Zero informacji, wszystko drogą propagandy szeptanej, jak w okupację (te w niebieskich to chyba Rzeszów, a w białych Poznań, Toruń albo Łódź). Wyniki meczów podaje Jan Nowak-Jeziorański w RWE (Radio Wolna Europa), a w godziny parzyste również radio Erewań. Przy rozproszeniu obiektów brak jakiejkolwiek informacji o wynikach w danej hali, jak i w całym Kosmosie. Nie można kibicować przyjaciołom ani nieprzyjaciołom, bo ani nie wiadomo, gdzie i kiedy grają, ani jakie mają wyniki. Porażka organizacyjna. Telefony nie istnieją, zabrakło kredy i tablicy lub choćby świstka papieru, przyklejonego na drzwiach. Mogliśmy przystanąć po drodze z Dusznik-Zdroju, aby w Szczytnej Jaworowcom pokibicować, ale zero informacji...


Oddzielna sprawa, to nagłośnienie. Jest to ogólnopolska bolączka, i to nie tylko hal sportowych. Zjawisko nieczytelności dźwięku występuje w  polskich filmach, serialach, festiwalach. Nieczytelni są lektorzy filmowi. Pewne programy  nagrywam i oglądam z telerecordingu (pamiętacie takie słowo?), pięć razy cofnę i już wiem, co zostało powiedziane.  Niechlujstwo akustyczne przeniosło się do hal:, najważniejsze, ile watów i jak mocno można basy podkręcić.Zwykle nie można. Organizatorzy imprez są zdani na to, co jest w danej hali, więc nie dosłyszałem, za co Jańcia nagrodzona została (snajperka), ani za co Ruda Śl. otrzymała łosia  ze złamaną łopatą (zero punktów przez pół meczu), ani co miał do powiedzenia Duży Krzysio po odebraniu nagrody MVP. No, ale cóż, na Gothicu nie było w tej materii dużo lepiej. I nie ma na to rady. Prawie. Na pewno pomaga ściszenie i zdjęcie basów.

20. Refleksje Jarząbka (dawniej TW Jarząbka). Emocje.
Pełen zakres, ale  bez dramatów w dolnych rejestrach. Od prawie euforii w piątek, lekko przygaszonej smakowitym kurczaczkiem (wężykiem, Jasiu, wężykiem...), łagodnego zakończenia wieczoru w Polskich Smakach (przeważnie na piwku się skończyło) po napięcie w trakcie i po meczach. Pretensje ukryte i jawne, czasem jakieś zaległe zapiekłości nagle wyłażą, wypełzają jak hydry gotowe do ścięcia łba, co faktycznie wkrótce potem następuje. Nie do końca to wyczuwam, ale cóż, podobno jako męski (?) członek wyprawy mam inne hormony. Nie zaprzeczam, ale i nie potwierdzam, chociaż nie wykluczam. Osobiście za bardzo sobie cenię odskok od rutyny rzeczywistości, żeby sobie dać zepsuć ŚWIĘTO jakimiś huśtawkami nastrojów. Może więc trzeba zapas testosteronu nabyć do apteczki? Pisałem powyżej, że wiedza moja o ekipie się poszerzyła i jakby rozpełzła, ale również w stronę tzw. plusów ujemnych.

Teraz to już na pewno LRN mnie wyleje z  Redakcji. Trudno, będę nadal pisywał tylko na prywatnym Blogu Jednego Czytelnika.

Lekkie rozczarowanie po finale zostało złagodzone wypełnieniem żołądka, złaknionego ludzkiego jedzenia. Ale i tam szpilki latały w powietrzu, ganc bez sensu. Krótka drzemka na początku trasy wyrównała nastroje i duński film przeleciał w dobrym humorze.
Celowo piszę o tej mniej ciekawej stronie przeżyć na wyprawie. To trochę w trosce o samo-refleksję mojej ukochanej drużyny: Nie psujta tego, co mata.
Zwracano mi wielokrotnie uwagę, iż filmy pokazują te najfajniejsze momenty, i że relacjonują lepszą rzeczywistość. No to na Wigilię przygotuję relację: CAŁA PRAWDA O POLANICY. I po co to nam było? Przecież można się będzie rybką zadławić!!!
Były świetne chwile, kiedy marudzenie trzeba było nawet sztucznie zasymulować (zapodany na komendę chór: Siku, Mamo, daleko jeszcze, Nogi mnie bolą, Głodna jestem itp. spowodował zbaranienie będących obok turystów. Naprawdę niezły ubaw).

Na marginesie: jak jeszcze się kiedyś zdarzy, że pojadę z naszą bandą i zostanę przyłapany na bezsensownym marudzeniu, to upoważniam przyłapującego do wyprasowania zmarszczek na facjacie (mojej). Bo to się chyba nie zdarzyło i nie zdarzy (wyłączamy reakcję na walenie do drzwi o piątej rano w celu uzyskania informacji, gdzie też może być zimne piwo?).
Koniec Autopromocji Własnej.

21. Mecze.
Patrz wyżej. Emocje w meczu są dla kibiców. Zawodnikom szkodzą, szczególnie w grach zespołowych, gdzie wygrywa się głową.
Lekki brak fartu w różnych sytuacjach meczowych.
No i brak magdype z jej bojowym sprytem i łobuzerską sprawnością.
Dygresja: zawsze z zazdrością i podziwem oglądam mecze, gdzie zawodnicy od początku do końca współpracują bez oglądania się na indywidualne cele. I nie marudzą: Szwagier, co zrobiłeś!? Mogłeś MI podać!

22. Momenty.
To takie chwile, które się pamięta. Parę naprawdę było: Marsz Triumfalny Verdiego ze słowami P. Grzebienia, wykonany w szczelince Szczelińca, Łubu-Dubu na którejś Małpie czy innym Dinozaurze, wspomniany ChórPłaczekMarudzących, Girlsa pisząca esemesa w czasie czterdziestominutowego snu (komóra nie wypadła, ręce już na stałe na niej zaciśnięte i glutem jakimś powleczone),  zwalające z nóg powietrze Gór Stołowych,  przekąski na kramach. Nastrój wieczorka grillowego, kolejny w ciągu tygodnia triumf drużynowy i indywidualny Dużego Krzysia, kibicowanie reprezentacji w koszykówce w meczu kontra Chorwatom, szum fontanny na zapleczu Alei Gwiazd, tankowanie kawy i benzyny na uśpionej stacji benzynowej, gwiazdy gęsto rozsiane na polanickim niebie jakby na wyciągnięcie ręki, no i pokaz audio-wodo-video w Parku Zdrojowym.

Bo w życiu ważne są tylko chwile...

A może momenty?!

Fotograf  Drugiej Klasy, Jarząbek Wacław.
Dawniej członek Redakcji.
Ostatnio jakby Piorunochron, czyli Odgromnik. Trochę.

Ciut-ciut czuwaj!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz