niedziela, 2 grudnia 2012

Czas się zatrzymuje w Wilnie...

Miłym akcentem było zakończenie naszych tegorocznych zmagań maxi-koszykarskich na turnieju w Wilnie. Miejsce to bowiem szczególne, odrobinę sentymentalne i nad wyraz relaksacyjne. Taki cichy wypad, będący niejako podsumowaniem długiej listy wyjazdów naszego Consus Old Baset Teamu w 2012 roku. Przemiła atmosfera, całkiem jeszcze przyjemna pogoda oraz niezliczona liczba atrakcji: turystycznych, towarzyskich, kulinarnych i oczywiście sportowych. Chociaż akurat te ostatnie zostały bezapelacyjnie przesunięte na najdalszy plan tego trzydniowego filmu. Z dziennikarskiego obowiązku nadmienić trzeba, ze nasi chłopcy w 100% zrealizowali założony plan sportowy, przegrywając najważniejszy mecz (najdalszego finału) zaledwie 2 punktami. Dziewczęta zaś, po nierównej walce z sędziami otarły się o brąz i trzecie miejsce w turnieju. I tyle na temat kozłowania, które w tym szczególnym miejscu jest jedynie pretekstem dla wielu spotkań, zdarzeń i niesamowitych sytuacji. Na całe szczęście, zdecydowana większość uczestników potraktowała ten turniej w sposób kompatybilny z naszymi oczekiwaniami. Spora grupa znajomych, nowe ciekawe kontakty, to wszystko czego było nam potrzeba do spędzenia niezwykle udanego weekendu. 



Niejako tradycyjnie, pobyt w Wilnie rozpoczęliśmy od sesji zwiedzającej. Piątkowe, całkiem ciepłe i sympatyczne przedpołudnie spędziliśmy na odwiedzinach, ikony polskich zabytków poza granicami kraju, na cmentarzu Rossa. Już pierwsze spostrzeżenia pozwoliły nam na pozytywną ocenę działalności stowarzyszenia miłośników tej nekropolii. Najbliższe otoczenie grobowca Matki i serca Syna narodu polskiego, odnowione. Płot wokół cmentarza w trakcie budowy. Dużo wiązanek, wieńców i biało-czerwonych wstęg, wywołały już na samym początku pozytywne emocje. 
Niestety, dalsza część spaceru przywołała na nasze oblicza smutek, troskę oraz lekką obawę, czy uda się komukolwiek opanować całość zniszczeń i dewastacji tej monumentalnej ostoi kultury polskiej na Litwie. I nie ma w tym przypadku mowy o napiętych ostatnimi czasy stosunkach polsko-litewskich, albowiem jest to obraz: zaniechań, zapomnień i zaniedbań, zarówno po stronie rodzin, władz polskich, a także innych instytucji, których brak zainteresowania cały czas pogłębia dramatyczną sytuację tego kultowego miejsca.



Kolejnym etapem przedpołudniowego spaceru była oczywiście Ostra Brama, która wraz z obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej, trzyma się wyjątkowo dobrze. Jak zawsze kilka osób modli się tam u stóp świętego wizerunku, o pomyślność własną, rodaków, a przede wszystkim o przyszłość tej części dawnej Polski, której dzień powszedni nierozerwalnie związany jest z Litwą. Dalej Rynek, malownicze wileńskie zaułki, gdzie zobaczyć można wiele galerii, sklepów oraz sympatycznych restauracji i barów. Niezliczona liczba kościołów, które widać praktycznie z każdego miejsca starówki. 

Liczne pomniki, rzeźby oraz wtopione w architekturę miasta płaskorzeźby, tablice i ciekawe detale. Budynki Uniwersytetu Wileńskiego z liczną grupą młodych ludzi biegających pomiędzy różnymi wydziałami i instytutami. Następnie Wzgórze Giedymina, Katedra oraz konny posąg pierwszego władcy Litwy. Na zakończenie obowiązkowo kościół św. Piotra i Pawła, z jego koronkowym układem stiuków, rzeźb i innych aranżacji (np. wisząca łódź) oraz bardzo ciekawym spowiednikiem, który nie mieścił się w konfesjonale. Po takiej trzygodzinnej pieszej rozgrzewce czas było na obiad, który wbrew sportowym zasadom, spożywaliśmy godzinę przed pierwszym meczem. 


Wywołując niejako do tablicy tematykę kulinarną, bezwzględnie nie można poprzestać na opisie tylko tego pierwszego posiłku. Co prawda, podane wówczas litewskie zeppeliny były wyjątkowo nieprzyzwoicie pyszne, to przyznać trzeba, że wszelakich wspaniałości, smakołyków czy też godnych napitków było w Wilnie co nie miara. Od litewskiego chleba z kminkiem poczynając, na przewspaniałej kuchni karaimskiej (Troki) kończąc. Pyszne były twarogi, rewelacyjny boczek, rodzime sało oraz świńskie uszka podawane w kilkunastu wersjach. W kwestii napitków było również wyjątkowo atrakcyjnie, a to za sprawą tradycyjnych trunków rodzimych (999), domowej roboty nalewek oraz wielkiego przeglądu spirytualiów post-radzieckich — łotewskich, rosyjskich, białoruskich, ukraińskich, no i oczywiście polskich. Wyjątkowym miejscem w tej przyczynie był niewątpliwie Bankiet, który po raz kolejny zorganizowano w nietypowym budynku etno-muzealnej gospody. W miejscu, które opanowane zostało przez swoisty język lit-ro-pol-angielski — dialekt weteranów koszykówki z Europy wschodniej. 


Poza walorami turystycznymi oraz gastronomicznymi tego ostatniego w tym roku wyjazdu, były także inne ciekawe sytuacje i miejsca, w których obie nasze drużyny znalazły odrobinę wytchnienia, spełnienia czy też poświęcenia się beztrosce lokalnych zakupów. Ze względu na rozdzielność miejsc i terminów rozgrywania turniejowych potyczek, dziewczęta, jak również i chłopcy oddawali się tej wyjątkowej sielance osobno. Gdy w sobotnie przedpołudnie męska drużyna weteranów rozgrywała swoja kolejną porażkę, Panie, z wrodzonym tylko sobie zauroczeniem, przeprowadziły napad na lokalny bazar. Oj, kasy poszło dużo, czego dobitnym efektem była cała masa siatek, toreb i wypchanych plecaków. Panowie zrewanżowali się kilka godzin później, kiedy to podczas meczu dziewczyn o awans do finału, pozwolili sobie na odrobinę luksusu w podwileńskiej bani, zwanej przez lokalną ludność aquaparkiem. Sauna, jacuzzi, piwko dla uzupełnienia płynów w organizmie było miodem na skołatane mięśnie i kości, tych nie najmłodszych już miłośników koszykówki.


Smutno, przykro i cicho wyglądał nasz powrót do domu. Tęsknota za spokojem, sielanką i magią wileńskich przygód przegrała kolejny raz swoją walkę z bezemocjonalną szarzyzną dnia powszedniego. Pięknie było, ale się skończyło. Wspomnienia, westchnienia oraz cichy oddech domowego już noclegu zbudzone zostały w poniedziałkowy poranek brutalną koniecznością udania się do pracy tudzież innych codziennych obowiązków.













2 komentarze:

  1. Jedzenie było ciekawe, ale nie zawsze odpowiednio docenione...
    Zeppeliny zdecydowanie nie powinny być podawane z bezpłciową kapustą, nabrały wyrazu po skonfigurowaniu na sposób litewski, tj. ze śmietaną!
    Nieco inny, niż poprzednio, smak u Karaimów.
    Ponownie wysoką klasą błysnęły wcale nie litewskie befsztyki, uzupełniające hydroterapię wcale nie najmłodszych uczestników.
    Nieanonimowy DżekLicho.

    OdpowiedzUsuń
  2. W Wilnie byłam chyba dwadzieścia lat temu ale mam piękne wspomnienia, miasto bardzo mi się podobało, a Twój wpis je odświeżył... Smutna sprawa z cmentarzem na Rossie, ja jestem bardzo na to uczulona gdyż podobna sytuacja jest na Mazurach. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń