wtorek, 19 lipca 2011

Na dworze Króla Guinness'a

Ciężkie od ołowiu chmury oraz nieustannie siąpiący deszcz to bezsprzecznie dwa najważniejsze elementy scenografii pola walki naszego ostatniego pojedynku. Jak do tej pory, na naszej sportowej drodze stawali głównie Litwini, Rosjanie, Ukraińcy, Łotysze oraz Słowacy i Czesi. Bywało tak, że walczyć musieliśmy również w samym sercu starożytnej Germanii – Berlinie. Tym razem przyszło nam się zmierzyć oko w oko z potomkami przesławnych i walecznych Celtów, którzy w żadnym calu nie przypominali niezapomnianego Asterixa. W stolicy Irlandii Dublinie, spotkaliśmy wytrawnych wojowników, którzy w każdej chwili, gotowi byli walczyć o każdą klepkę parkietu, o każdą piłkę, o każdy zdobyty punkt. Dotąd nam nie znani irlandzcy miłośnicy basketu okazali się godnymi przeciwnikami, co we wspaniały sposób wyreżyserowało dramaturgię niedawno zakończonego turnieju. Turnieju, który do ostatnich minut, do ostatniego meczu, trzymał wszystkich w napięciu, nie pozwalając na szybsze wyłonienie triumfatora.

Dzisiaj już wiemy, już doskonale zdajemy sobie sprawę, że rodowici potomkowie Celtów posłużyli się najprawdopodobniej wieloma fortelami, które osłabić miały nasze siły oraz naszego ducha walki. Już samo lądowanie na lotnisku w Dublinie, na najdalej położonym "lądowisku" oraz długi nocny marsz w kierunku najbliższego przystanku autobusowego miał powoli osłabiać nasze nierozprostowane jeszcze nogi oraz kręgosłupy wygięte w kształcie napisu "RyanAir". Późniejsza, prawie godzinna podróż wehikułem przypominającym najbardziej dwa autobusy połączone na wzór "BigMac", też nie była zapewne dziełem przypadku. Dalej już po prostu nie można było zbudować lotniska. Potem przemarsz z całym taborem do noclegowni, wyjątkowej nawet jak na warunki pogranicza Europy. Następnie kolejne kilometry monotonnego przemarszu do centrum warowni Dublin, tylko po to, aby w dosyć podstępny sposób ktoś mógł podrzucić nam dwie beczki niezwykłego, czarnego płynu, z którym jak do tej pory nie mieliśmy większych doświadczeń. A wszystko to o godzinie 3.00 w nocy. I to nie ilość owego płynu, ani nawet zawarta w nim ilość alkoholu miała na nas tak tragiczny w skutkach wpływ. Najgorsze było to, że na każdą kolejną kwartę znowu trzeba było czekać, czekać i czekać... Podobno tylko dla zachowania tradycji w kształtowaniu nieskazitelnej pianki w szklanicach. Skołowani tym całym czekaniem, zmęczeni ciągłą gonitwą w kierunku wygódki oraz wytykani palcami przez niezliczone tłumy gawiedzi na Temple Bar, gdzieś wczesnym rankiem, otumanieni zmianą czasu, musieliśmy zalec na chwilę w celu zregenerowania tak potrzebnych nam w walce sił.

Rozpoczęcie basketballowej potyczki wyznaczono na jedną godzinę po objawieniu Słońca w zenicie (po naszemu ok. 13.00). I tu, w poczynaniach naszych przeciwników doszukać się można kolejnego chytrego podstępu. Bo który to z mieszkańców nowoczesnej Europy nie wie, co może robić o tej godzinie ok. pięćdziesięcioletni Polak, doświadczony sukcesami wschodnioeuropejskiego socjalizmu. Nawet przedpołudniowa przebieżka, przeprowadzona w ramach lekkiego treningu, nie rozwiązała problemu podtrzymania sił witalnych naszych organizmów. To co stało się później, przeszło jednak nasze najczarniejsze przewidywania. Kolejna godzinna podróż koleją po torach, które zbudowano podobno 150 lat temu i zaraz potem forsujący, ponad czterdziestominutowy marsz w deszczu, pod górę wielką jak nie wiem co, pozbawiły nas w praktyce jakichkolwiek szans... na odśpiewanie tradycyjnego hymnu drużyny. Na całe szczęście, już po rozkulbaczeniu toreb oraz kilku łykach przywracającego życie piwa, gotowi byliśmy stanąć do walki, z "wojami" miejscowych drużyn.

Naprzeciw nas stanęły właśnie dwie niezwykle waleczne reprezentacje Irlandii oraz jedna drużyna wojów zwana przez miejscowych Tempeologami. Ta ostatnia, nie mylić z Templariuszami, to zaciąg klubowy, zapewne gwardia przyboczna jakiegoś miejscowego księcia czy też innego możnowładcy. Być może, choć tego nie sprawdziliśmy, byli to zaufani wielce wielmożnego i szanowanego w tym kraju Johna Jamesona lub jego potomków. Miejsce bitwy, nie powiem, wyznaczono w schludnej, jasnej i przestronnej sali miejscowej szkoły katolickiej Loreto Secondary School Bray. Sam fakt przeniesiania w ostatniej chwili miejsca pojedynków do Bray, daleko poza centrum Dublina, również nie było dziełem przypadku. Ten kolejny fortel, zmusić miał nas do całkowitego wyczerpania sił oraz rozgorączkowanego poszukiwania białej flagi. Nic z tego. Na biało to my wystąpiliśmy w pierwszym pojedynku, głównie za sprawą Tempeologów, którzy na Letnie Mistrzostwa Irlandii w koszykówce, przybyli tylko z jednym kompletem paradnych strojów. Po krótkiej (2 x 12 minut) walce, już mogliśmy wznosić w górę nasze kielichy, ciesząc się na intencję naszego męstwa, odwagi i umiejętności. Regulaminową pauzę pomiędzy kolejnymi potyczkami turnieju, poświęciliśmy na analizę poczynań naszych kolejnych przeciwników.

Było to celne posunięcie, gdyż po raz wtóry wychodząc na parkiet, napotkaliśmy tam, sam kwiat weteranów Irlandii, w wieku niejednokrotnie po pięćdziesiątce. Nie chcąc być posądzonym o brak honoru oraz całkowity brak szacunku dla siwych włosów naszych przeciwników, wystawiliśmy do drugiej bitwy, samych naszych najstarszych graczy, wzmocnionych lekko odrobiną piwa i dwoma nieco młodszymi kolegami. I nic by nam nie przeszkodziło w kolejnym triumfie, tylko woj jeden, rosły, zwalisty, wysoki do nieba, niczym dwóch naszych na sobie postawionych. Center jeden, co to nam nawrzucał chyba ze trzydzieści punktów. Gdyby nie on, to po raz kolejny wznosilibyśmy puchary za "Victorię" (niekoniecznie Beckham). A tak, wypić musieliśmy na odmienną nutę, podtrzymując się dziarsko na duchu. Rozkład sił oraz walk stoczonych w pierwszej kolejności spowodował, że ostatni pojedynek okazał się grą o wszystko. "Va banque" z najlepszymi z najlepszych, okazał się wysiłkiem ponad nasze nadwątlone siły. Po niezwykle wyrównanym pojedynku, skąpani w pocie, nierzadko na kolanach, nie daliśmy niestety rady i ulegliśmy nieznacznie (tak ok. 20 oczek) najwaleczniejszym wojom Irlandii, w kwiecie wieku określanym przez miejscowych jako "Over 40". Nawet niesamowicie ważna zmiana naszego najbardziej doświadczonego gracza – Huberta oraz jego tak potrzebne drużynie punkty, przechwyt i zbiórka, nie pomogły. Na pocieszenie pozostało nam tylko honorowe, kryształowe wyróżnienie przejęte z rąk Wielkiego Organizatora oraz tytuł Najbardziej Wartościowego Woja, który w zgodnej opinii wszystkich obecnych otrzymał nasz Marek "Tenodziół" Ziółkowski. Co warte podkreślenia, tytuł ten otrzymał za nieprzeciętne umiejętności koszykarskie oraz niekonwencjonalną walkę na łokcie.

Wzorem starych tradycji rycerskich, po zakończonych bojach udaliśmy się wszyscy wobec, do zamczyska zwanego przez miejscową ludność Porterhaus. Tam, kojąc odniesione rany wyjątkową łagodnością pianki czarnego jak noc Guinnessa oddaliśmy się rozmowie, śmiechom oraz ogólnej wesołości, która to po wyczerpującym turnieju była nam potrzebna jak woda rybom. Po nawiązaniu bliższej znajomości z mężami, którzy chwilę wcześniej stawali naprzeciw nas okazało się, że tak na prawdę są to przesympatyczni ludzie, z takiej samej krwi i takich samych kości jak my. Po wyjaśnieniu tej tajemnicy, poświęciliśmy się w całej rozciągłości (bez jakiejkolwiek rozwiązłości) jedzeniu, piciu i pochłanianiu cudownych dźwięków koncertu skomponowanego przez rodzimą trupę – U2. I nic nam nie przeszkadzało: ani brak miejsca, ani padający deszcz, ani nawet śpiew tysiąca gardeł. Było cool. Jakby nie patrzeć, noc nas dopadła zupełnie niespodziewanie. I znowu od początku: marsz w deszczu, pociąg na stalowych torach, noclegownia przypominająca Podróże Jonathana Swifta. Nikt jednak nie wiedział, czy my Guliwery, czy cała ta otoczka z jego mocno nietypowych snów. Wszystko było tam takie małe: i komnaty i drzwi i wychodki... Następnie gwar dublińskich ulic, odgłos pociągu przejeżdżającego po stalowym wiadukcie, kolejna beczka czarnego Guinnessa oraz opowieści kontynuowane ponownie do rana.

W dzień ostatecznego pożegnania z Zieloną Wyspą, wzmocnieni kultowym irlandzkim śniadaniem udaliśmy się całą kompanią na zwiedzanie tego wielce szacownego grodu. Daleko śmy jednak nie doszli, gdyż naszą uwagę przykuła budowla, na pierwszy rzut oka niepozorna, ale swoim wnętrzem zdecydowanie nawiązująca do naszych odczuć i potrzeb. Destylarnia najlepszej na wyspie whiskey Jameson była niezwykle ciekawą atrakcją dla graczy, którzy zawsze i w każdym miejscu, docenią piękno, smak oraz bukiet dobrze upędzonego napitku. Po zapoznaniu się z lokalną recepturą oraz z procesem trzykrotnego destylowania tej popularnej ambrozji udaliśmy się do tzw. City w celu nabycia wszelkiego rodzaju darów, upominków oraz innych emblematów upamiętniających nasz pobyt w Dublinie.

A dalej: noclegownia, tabor walizek i koszy, autobus a'la "BigMac", lądowisko najdalsze z najdalszych, ostatni rękaw <>, skulone nogi i kręgosłupy w kształcie napisu "RyanAir" (tym razem na opak).
.
.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz