środa, 17 kwietnia 2013

W Rogu Tura

Droga i okolice
Do Taurgów wyruszyliśmy w składzie teoretycznie +50, lekko naginając ów limit; jak się później okazało, bylo to relatywnie nieznaczne odstępstwo. Przygarnęliśmy dwóch osobników z zaprzyjaźnionego miasta (koło Mielna), którzy powoli się docierają w naszym składzie, ewidentnie czerpiąc frajdę z wyjazdów jako całości, a nie tylko z ich sportowego aspektu.
Wypróbowaliśmy nową dla nas firmę przewozową. Nie było źle, tyle, że sprzęt audio-video działający, jak wszędzie, a monitor słabo dostrzegalny. Jest to chyba element wyposażenia totalnie lekceważony, a dla nas istotny dość. Kierowcy lekko w szoku (dużo jeździli z pielgrzymkami, ale ta nasza to trochę taka jakby inna...), ale się dotarli. Nie mogli tylko wyjść z podziwu nad częstotliwością tzw. lasków. Autobusik, mimo, iż bazujący na podwoziu dostawczaka, był w miarę wygodny i nie tłukł na dziurach. Za wyjątkiem nieoczekiwanych progów zwalniających, zamontowanych na czteropasmowej jezdni, które się za pierwszym przejazdem w ogóle nie ujawniły – wtedy wszyscy byli zaskoczeni: kierowcy, autobus, pielgrzymi oraz ich napoje.
Biały Łabędź
Sama droga to znany z ostatniego, wileńskiego wyjazdu, szlak. Najzimniej i najwięcej śniegu (tak, tak, to przecież jeszcze zima, jak to zwykle w kwietniu) – w okolicy granicy. Od granicy również zmienia się układ drogowy: długie proste odcinki, często szerokie, choć nawierzchnia na poziomie okołopolskim. Im dalej odjeżdżaliśmy, tym bardziej przypominało to krajobraz znany z wyprawy liepajskiej (tj. do Lipawy na Łotwie). W skrócie – NicSięNieDzieje, płasko, ugorzyście, bezludnie – ot, taka Pustynia Kurlandzka (w tym wypadku raczej Żmudzka – a może Żmudzińska). Jechaliśmy bowiem do Żmudzi, krainy historycznej, zwanej dziś po prostu Dolną Litwą.

W obyczajach drogowych jedna zmiana – zabrakło termosu z capuccino, barista bowiem doszedł do wniosku, że obecność termosu prowokuje do używania go. A kawa w dużych ilościach może być szkodliwa. Np. dla zdrowia, ale też dla szeroko rozumianego otoczenia. No i w jedną stronę pomogło...
Niestety, innych zmian nie zanotowano. Nadal zdarzają się ekscesy obyczajowo-gastryczno-cośtam na pograniczu zwyczajów norweskich (tzw. wiatrologia) i chińskich, jeśli chodzi o znak zaspokojenia apetytu. Lekka kaszanka...


Mecze
Mecze graliśmy.

Kaunas
Piątkowe przedpołudnie spędziliśmy w Kownie, przedwojennej stolicy Litwy (Wilno należało do Polski). Miasto słynie z koszykówki, a dzieje się to w kraju, który ma fioła na punkcie tej dyscypliny sportu. Hale koszykarskie obejrzeliśmy jednak z bardzo daleka (Żalgirisowa na 5 tys. miejsc i nowa, postawiona specjalnie na Mistrzostwa Europy, na 15 tys. miejsc, co pozwala zmieścić co dwudziestego mieszkańca miasta).
Tradycyjnie, trudno w tym viertlu Europy coś znaleźć rano do zjedzenia; skończyło się na niezłych hot-dogach, zakupionych w sklepiku wraz z kawą, która po nocnych układankach w autobusie smakowała wręcz przepysznie. Było zimno, łeb urywało. Zjawiła się nasza przewodniczka, która oprowadziła nas po dwóch centrach Kowna, trzecie pokazała z autobusu, zawiozła nas na Zielone Wzgórze, a także przewiozła przez Dolinkę Mickiewiczowską i pokazała widok na Kowno z drugiej strony Niemna. W tym momencie przerywamy relację, nadajemy dodatek specjalny.

Dodatek Specjalny – Barista, Kasia i Paweł
Po raz kolejny wyszło szydło z worka. Pisałem już przy wszystkich chyba okazjach o wyższości wyjazdów Consusowych nad wszelkimi innymi. Potwierdzenie można uzyskać w rozmowach z innymi oldbojami, np. nadmorskimi. Dowodem bezpośrednim jest Kowno, nawiedzone w zeszłym roku przy okazji Mistrzostw Europy przez naszego Nestoriusa Hubertusa, który opisał miasto jako nieciekawe, bez charakteru. I tak jest rzeczywiście. I tak jest w zasadzie w każdym mieście. Jeśli się nie dotrze do historycznego centrum lub innych ciekawych punktów. Gdyby ktoś przejeżdżał przez Kraków i mijając centrum wyjeżdżał na Sandomierz, jego relacja byłaby dołująca dla każdego Krakusa (kaszanka kwadrat). Turysta przyjeżdżający z Warszawy do Torunia i nie przekraczający ulicy Wschodniej, opisałby Toruń jako zespół bardzo do siebie zbliżonych wyglądem ostyropianowanych bloków w kolorze pastelowym z rachitycznymi drzewkami i przeładowanymi parkingami. Do gotyku by nie dotarł. Tak, jak Nestorius z drużyną zza miedzy nie dotarł do właściwych rejonów w Kownie; dotarł tylko do trzeciego, najmłodszego centrum, z lodowiskiem na piętrze centrum handlowego jako atrakcją. Nie było Kogoś, kto by się uparł, że trzeba coś oprócz hotelu i sali zobaczyć (komentarz Nestoriusa: nie było takiego Baristy, to wyjazd do ....).
Biuro Podróży Consus-on-Tour  nadal konsekwentnie prowadzi politykę atrakcji. Bazą do tego jest oczywiście autobus, prowadzony przez siły zewnętrzne, co pozwala zawartości autobusu na miłe spędzanie czasu w trakcie jazdy, ale też na dotarcie w rejony, które warto odwiedzić, nie narażając się przy tym na dodatkowe zmęczenie. Rejony te trzeba najpierw jednak wykukać (albo wygooglować) i stosownie do tego poczynić grę wstępną – i tu wymienione w podtytule postacie wkraczają do akcji.
W rezultacie byliśmy w paru całkiem fajnych miejscach, do których w życiu byśmy nie trafili w inny sposób, po prostu nie byłoby takiej okazji. Wymienię Senj, zakamarki Wiednia (tutaj z dodatkiem innej Kasi), Jamesona w Irlandii, jaskinie na Słowacji, port w Królewcu, Wieliczkę, bieszczadzki skansen, podberliński aquapark, litewską saunę, polską dziurę koło Bełchatowa czy choćby świetny spacer na odcinku Unieście-Mielno. Bazą wyjściową jest oczywiście mamona jako podstawa wszelkiej działalności (Boże, uchowaj Sponsora w zdrowiu i pomyślności wszelkiej), ale potem tego smaczku, języczka u wagi dodają szczegóły, wymyślone lub wyczarowane w Trójkącie Nieszawsko-Rubinkowskim (to tak coś, jak Trójkąt Bermudzki) plus desperacja w realizacji zamierzeń.
Mam nadzieję, że wazelina nie wyleje się z monitora osobnika czytającego Dodatek Specjalny. Nie taki był zamiar. Chciałem to ponownie głośno powiedzieć, co by kolegom oldbojom uprzytomnić, a Trójkątowi N-R minimalny choć szacunek złożyć.

Kaunas c.d.
Tak więc oprowadziła nas pani z d. Piotrowska, która już to robi przez 40 lat w mieście, w którym ilość mieszkańców w ciągu ostatnich 20 lat spadła z 400 do 300 tysięcy (Rosjanie wyjechali). Piękny język kresowo-wileński, świetna dykcja, spokój i pewna niewzruszoność stanowiły u niej całość. W jednym momencie dłuższej już znajomości oświadczyła Jednemu Namolnemu, że jest zmęczony, a było to przeprowadzone z najwyższą klasą i marudzie odebrało mowę na dłuższy czas, ku zadowoleniu reszty. Stara, dobra szkoła i wysoka klasa. Na każdym kroku było widać, iż żyje polskimi akcentami miasta, a ślady dwuletniego pobytu tutaj Adama Mickiewicza są dla niej świętością.
Obejrzeliśmy więc Centrum Pierwsze, tj. resztki zamku, a właściwie jego odrestaurowane mury i sąsiadującą bazylikę św. Jerzego (obok której ślady wizyty Jana Pawła II), poprzez klasztor Bernardynów oraz Bernardynek dotarliśmy do Centrum Drugiego, rozłożonego wokół Rynku, ozdobionego centralnie ustawionym Ratuszem, zwanym Białym Łabędziem (aktualnie urząd od ślubów i muzeum, ale także miejsce przyjmowania wyjątkowych gości miasta, z którymi przechodzi się na posiłek do położonego obok pięknego pałacyku o charakterze myśliwskim, zbudowanego z czarnego dębu – robi wrażenie). Zeszliśmy nad Niemen, potem Kościół Witolda i Katedra, sklep ze specjałami – również spirytusowymi – i spokojna, niezła kawa w kawiarence. Następnie obejrzeliśmy inne ciekawsze rejony oraz spojrzeliśmy na Kowno z drugiej strony, co pozwoliło na pewne podsumowanie. Przez Kowno, meandrując, przepływa Niemen (właśnie przepływał bardzo, bardzo bystro), który łączy się tutaj z Wilią (litewska nazwa Neris). Centra miasta (wszystkie trzy) są położone jakby na półwyspie oblanym przez Niemen, a za Centrami wznosi się Zielone Wzgórze, kompleks sportowo-rekreacyjny-parkowy z Dolinką Mickiewicza (przychodził on tam na spacery i miał swój ulubiony kamień). Południowy brzeg, z którego oglądaliśmy tę panoramę, od razu nad rzeką wznosi się dość stromo, tak że do punktu widokowego można wjechać specjalną kolejką ...hmmm, górską. Jedyna taka atrakcja na równinnej Litwie.
Stara część Kowna w zasadzie nie wychodzi ponad 1-2 piętro, nie ma tu kamienic takich, jak choćby w Toruniu. Terenów tu dużo, więc chyba dlatego budownictwo nie szło w górę, raczej w rozległość. Sporo budynków dobrze utrzymanych, dużo remontowanych i oczywiście trochę ogólnej kaszanki, ale bez przesady. Świetne położenie – dwie duże rzeki plus niewielkie wzgórza. Dużo butików artystyczno-pamiątkarskich. Dla mnie – duże zaskoczenie na TAK i najlepszy chyba akcent wyprawy. Nestorius Hubertus też dopiero poznał miasto, w którym spędził niedawno 8 dni.

Taurogi
150 km na zachód od Kowna, a 25 km przed rosyjskim obwodem kaliningradzkim, leżą Taurogi (Taurage); tę bliskość jakby było czuć. 30 tys. mieszkańców jest jakby jedną nóżką w poprzedniej epoce, ale może to być kwestia pewnej prowincjonalności miasta. Budownictwo niskie, ulice proste wytyczone przez lasery, wspomniane już progi zwalniające, hotel położony na 3 i 4 piętrze przeciekającego biurowca, prawie żadnych punktów do oparcia oka. Obok hotelu Pałac Radziwiłłów (Potop), aktualnie ładnie odnowione muzeum; obok śklany Dom Kultury, a dalej za nim rzeka Jura, bardzo dynamiczna o tej porze roku; koło mini-stopnia wodnego – knajpka z kotletami i niewielki skwerek. Koniec wrażeń, no może jeszcze sklep firmowy Nike w pięknej żółto-czerwonej drewnianej chałupce.

Mecze c.d.
Hala za miastem, w rejonie przemysłowo-magazynowym, dość nowa, z hotelem. Parkiet stary (dość duże deski), ale dobry. Podobno na drewnie tutaj się znają.. Wokół sali galeryjka, tradycyjnie nagłośnienie postsocjalistyczne, model ZaCholeręNicNieSłychać. Kosze dość nieprzyjazne, co nie przeszkodziło nam dwóch meczy wygrać, w tym z Łotyszami, zwycięzcami całego turnieju. Potwierdziło się, iż w tej części świata porażki są kiepsko przyjmowane.

Jedzenie
Trudno popaść w eksluzywną przesadę (nie ma nawet za bardzo gdzie), i bardzo dobrze. Dominowały kotlety. Śniadanko niedzielne w recepcji nastrojem przypominało słynny Posiłek Przy Windzie w hotelu Linea. Świetne pieczywo, zarówno świeże, jak i przetwarzane.

Impreza
Sobota wieczór, tradycyjny kotlet, spojrzenie na salę... i  dramat!!! Więcej kobitek niźli brzydali. Zespół mieszany przygrywał na żywo, ale repertuar nie odpowiadał zapotrzebowaniu, zdecydowanie. Wyłącznie tańce w parach, żadnych węży ani lambad. No, i wykrakałem. Połowa facetów robiło wszystko oprócz tańczenia, więc 3/4 kobitek pukało nogami pod stołem, a nie na parkiecie. Dobrze, że Consus-girls nie pojechały, statystyka by całkiem na mordę spadła. Nie było najmniejszych oporów przy zaproszeniu do tańca, wręcz jakby przeciwnie. Aż się prosiło o jakiegoś Łaskawego Konduktora, co by zawiózł do Warszawy czy cuś takiego, co by wszystkie basketballistki mogły pokłady energii uwolnić i fryzury potargać. Jako gwiazda występował znany nam z Królewca Arunas, ale tym razem już nie było takiego uderzenia energii i świeżości, bo to nie było niespodzianką.
Za to taką niespodzianką, i to świetną, był dwukrotny występ rosyjskiego zespołu... folkowego(?)  Model pięć + dwóch, jeden występ jakby-ukraiński, drugi jakby-białoruski, autentyczna ozdoba wieczoru.
Na imprezie gwiazdą też był organizator, Józef, który właśnie jakieś święto osobiste obchodził i otrzymał wiele honorów wraz z czerwoną koszulką nr 55, a następnie szalał na parkiecie, usiłując obtańczyć maksimum dam, ale zadanie było za trudne. W odróżnieniu od organizacji, która na pewno była na przyzwoitym poziomie.

Podsumowanie
Kończą nam się miejsca, w których nie byliśmy. Bo niekoniecznie wszędzie chcemy jechać drugi raz. No, chyba, że girlsy się sprężą i będą chciały obejrzeć Kowno i posłuchać pięknego języka polskiej-litewskiej szlachcianki... No, i jakość parkietu w Taurogach sprawdzić.

1 komentarz:

  1. Wreszcie, kawałek przyzwoitej prozy w konwencji "Kartki z podróży". Lichowieszcz.

    OdpowiedzUsuń