niedziela, 11 grudnia 2011

To już jest koniec...

Wszystko, nawet najciekawszy mecz, najpiękniejsza bajka czy też najprzyjemniejsza podróż, ma swój koniec. Tak jest również w naszym przypadku. Po wizycie w Działdowie, po odwiedzinach wietrznej Lipawy na Łotwie, po triumfie w słowackim Presovie, po egzotycznej podróży powietrznej do Dublina, po pojedynkach ze starymi znajomymi w Koszalinie i Poznaniu, wszyscy nabraliśmy przekonania, że ten cudowny sen trwać będzie wiecznie. Niestety, kalendarza nie da się oszukać, nie da się z niego wycisnąć nic więcej. Wiele niezapomnianych wspomnień, niezwykle ciekawych atrakcji i wydarzeń oraz wiele spotkań z sympatycznymi osobami, z którymi zdążyliśmy się poznać, przechodzi jakby nie patrzeć do przeszłości. Łotwa, Rosja, Irlandia, Słowacja. Reanimacja. Turniej w Kaliningradzie był ostatnim, na którym pojawiły się niezwykle eleganckie koszulki Consusu. Więcej wyjazdów nie będzie...


...w tym roku.

Nie da się, niestety, zorganizować kolejnego turnieju, gdy do nadchodzących świąt Bożego Narodzenia pozostało tak niewiele czasu. Przed nami tylko Consusowa Wigilia, zakupy, porządki, prezenty oraz odrobina świątecznego czasu, który poświęcić musimy najbliższym. Potem Sylwester, "szampańska" kanonada o północy i Nowy Rok, w którym przed nami wiele wyzwań, pracy i obowiązków.  

Obowiązkowo bowiem już od początku stycznia przygotowywać się będziemy do organizacji kolejnego turnieju – Gothic Basket Cup 2012. Poprzednim razem było świetnie, ale za dwa miesiące ma być po prostu  REWELACYJNIE!!! Zmusza nas do tego nasza sportowa ambicja, wrodzona gościnność oraz chęć udowodnienia wszystkim, że nie ma rzeczy niemożliwych. Dwie sale, dwanaście drużyn kobiecych i męskich, ok. 130 uczestników z pięciu państw, to niezwykle trudne wyzwanie nawet dla doświadczonego organizatora.

Ale to dopiero w przyszłym roku. Nie wychodząc zbyt daleko w przyszłość, warto może skupić się na doświadczeniach nieodległej jeszcze przeszłości. Koniec roku to bowiem najlepszy czas na wnioski, podsumowania i wspomnienia.

Wcale nie tak dawno (jak ten czas szybko leci) wyjeżdżaliśmy bowiem do Działdowa na doroczny turniej Mistrzostw Polski Old-boyów +50 i II Turniej Juniorek Najstarszych. Jak na początek sezonu nasza forma sportowa okazała się całkiem przyzwoita i po pierwszych meczach tego turnieju, fachowcy określić by mogli nasz team, mianem "czarnego konia" zawodów. Mogliby, gdyby nie zwodnicze uroki oraz opłakane skutki zajęć nazwijmy to, późnowieczornych. Był to kolejny dowód na to, że bankiety organizować należy na koniec zawodów, a nie przed najważniejszymi meczami o medale, puchary i sławę.

Pomni nabytych doświadczeń, na bankiecie kolejnego turnieju zachowaliśmy umiar, "trzeźwy" umysł oraz wrodzoną skromność, która nie pozwoliła nam na jakiekolwiek nadużycia. Nawet niezwykle efektowne pensjonariuszki lokalnego klubu go-go nie skusiły nas gibkością własnego ciała,  festynem migotliwych świateł i tajemniczością zacienionej sceny. Tym razem daliśmy radę, co i tak nie przyniosło spodziewanych efektów sportowych. W potyczkach z zespołami preferującymi twardy, post-radziecki basket, nie mieliśmy  szans. Być może przyczyną takiego stanu rzeczy było to, że nie byliśmy dostatecznie rozgrzani. Nasze organizmy bowiem, przez cały okres pobytu w Lipawie, narażone były na wszechobecne zimno. Zimny i porywisty wiatr od morza, smagający nasze oblicza niczym pocałunek Królowej Śniegu, zimne śniadania (rytuał łotewskiej kuchni?), zimne spojrzenia kocich oczu, to tylko niektóre źródła "chłodnego" przyjęcia nas w tym bądź co bądź "europejskim" mieście.

Kłoptów z zimnem nie mieliśmy natomiast w trakcie kolejnej wyprawy do słonecznego Presova. Można by powiedzieć nawet, że odrobina przyjemnego chłodu słowackich jaskiń podziałała na nas krioterapeutycznie. Bezcenny wpływ tej nowatorskiej metody regeneracji organizmów zaowocował największym,  jak do tej pory, triumfem Consusu. Międzynarodowe Mistrzostwo Słowacji +45 to wyróżnienie, które przyjęliśmy z godnością i pewną dozą niedowierzania. Tak na prawdę sami nie wiedzieliśmy dokładnie, jak to zrobiliśmy. Być może tak miało być, być może taki był wówczas układ gwiazd i planet, być może jesteśmy najlepsi, ale nie wiemy, jak to eksponować na każdym turnieju.

Kolejny wyjazd, kolejny sukces, kolejne niezwykle udane spotkanie ze starymi druchami w Koszalinie, przyniosło naszemu zespołowi, jakże potrzebną dawkę spokoju, relaksu i wypoczynku. Koszaliński turniej, jak mawiają znawcy tematu, jest bowiem świętem koszykówki spokojnej i radosnej. W słowach Zbyszka, głównego organizatora turnieju, doszukać się można nawet głębszej myśli filozoficznej. Jak dobrze pamiętamy, raczy zawsze mawiać: "Grajmy, biegajmy, cieszmy się ruchem naszych podstarzałych organizamów. Nie róbmy sobie krzywdy, unikajmy kontuzji i nie eksploatujmy naszych ciał ponad granice ich możliwości." Taka koncepcja sportu dla weteranów, realizowana w połowie roku, to miód na serce i kojący okład na przemęczone aktywnością ruchową organizmy. Dodając do tego ciszę mielnieńskiego kurortu (przed sezonem) oraz uspokajający szum morza i przemiłe ciepło plażowego piasku, stwierdzić można dobitnie, że Koszalin to zawsze jeden z najmilszych wyjazdów turniejowych.

Dobrze chyba się stało, że po takim "ładowaniu akumulatorów" wyjechaliśmy na najtrudniejszy pod względem logistycznym i wydolnościowym turniej do Dublina. Dwa dni, dwie noce, wszystko w tempo i forsownym marszem. Trudy parkietowych pojedynków z potomkami Gallów przetykane trudami turystycznymi w rodzaju Dublin by night mogły powalić nawet najbardziej wytrwałych miłośników Maxibasketu. W tych niezwykle ciężkich warunkach udało nam się zademonstrować naszym przeciwnikom pełną godności postawę fair-play. Oddając pierwsze miejsce w turnieju, przez wycofanie swoich najlepszych zawodników, tylko po to, aby nie zmuszać najstarszych uczestników turnieju (pięćdziesięciolatków) do nadmiernego wysiłku, było posunięciem iście słowiańskim. Fantazyjnym, honorowym i zapewne niezrozumiałym dla świata Zachodu.

Łapiąc ostatnie promienie słonecznego lata, udaliśmy się ponownie na Słowację, gdzie nasi dobrzy znajomi zorganizowali turniej dla zespołów mixtowych. Również w tych zawodach wypadliśmy poprawnie, co może spowodowane było wcześniejszą sesją krio-solankową, którą drużyna przeszła w trakcie zwiedzania kopalni soli w Wieliczce. W trakcie tego wyjazdu, oprócz rozgrywek podkoszowych znalazło się także miejsce na nieformalne nawiązanie bliższych stosunków w trójkącie: Polska–Słowacja–Ukraina oraz na poszerzenie dotychczasowych znajomości (Pivne Kvasinky Humenne). Przyjęto nas tam godnie, co było doskonałym pretekstem do zaproszenia naszych przyjaciół i przyjaciółek na turniej Gothic Basket Cup 2012.

Jesień tego roku przyniosła nam zaproszenie do udziału w tzw. Chyżym Dziadkowaniu. Organizatorzy tego przedsięwzięcia sportowego, pomimo debiutu na arenie rozgrywek ogólnopolskich, spisali się nad wyraz dzielnie. Nie wiadomo tylko, czy to dziełem przypadku, czy też precyzyjnego planowania było zorganizowanie turnieju, który moglibyśmy bez kozery nazwać Turniejem w Kapciach. Nie dość, że dla staruszków, to hotel, sala, restauracja i bankiet znajdowały się i odbyły w jednym budynku. Gdyby nie wrodzona ciekawość świata, to przez trzy dni moglibyśmy nie wychodzić na zewnątrz. Pod względem sportowym było również wszystko w jak najlepszym porządku. Po raz kolejny okazało się, że ze wszystkimi można wygrać. Jeżeli się chce. 

Ostatnie wyzwanie sezonu, to egzotyczny wyjazd do Kaliningradu. Wizy, paszporty, kontrola graniczna oraz poszukiwanie przemytników to obrazy, których od dawna nie widywaliśmy. Dobrze, że młodość naszą spędziliśmy w kraju tzw. demoludu, przez co nasze zachowanie oraz umiejętność odnalezienia się w rosyjskiej rzeczywistości nie przedstawiały żadnego problemu. Co ważne, w meczach z radziecką szkołą koszykówki zaczęliśmy sobie radzić nadspodziewanie dobrze. Byliśmy równorzędnym przeciwnikiem sportowym a jedynym aspektem, w którym "oni" górowali nad nami były umiejętności wokalno-taneczne. Cóż, nie każdy śpiewać może i nie każdy potrafi tańczyć w... męskim gronie.

Taki to był pamiętny rok 2011. Wiele gór, dziesiątki rzek, setki miast i wsi przebyliśmy. Świata się zobaczyło, z niejednej miski się jadło, z niejednej flaszki się piło. Z całą pewnością każdemu z nas pozostanie ten rok w pamięci na długo. Miejmy nadzieję, że przed nami sporo jeszcze tak pięknych wrażeń oraz emocji, a także sukcesów naszego Consusu. Ku jego chwale, a także ku chwale Macieja, bez którego całej tej naszej zabawy by nie było.

Chyba, że palcem po globusie...  


   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz