niedziela, 1 listopada 2015

P. M. O?

01.11. Fragment pierwotnego tekstu:
Tytuł ewentualnego postu zakodowany jako P. M. O? Rozszyfrujemy, to piszemy dalej, a właściwie od nowa. I nie mówcie mi, że nie można napisać komentarza; jeśli tak jest naprawdę, to wrzućcie komórki i inne pecety do kosza. Tylko nie dostaniecie za to ani trzech, ani nawet choćby dwóch punktów!
Pierwsza podpowiedź: skojarzcie z hasłem reklamowym,
Tytuł ma też coś wspólnego z kalendarzem.
Nie jest łatwo, moje skojarzenia chodzą daleko, takie przepięcia elektryczne w układzie nerwowym.

02.11
Niestety, rozszyfrowane, znów przez tą samą obywatelkę. Wniosek? Jak kiedyś nie będzie mi się chciało napisać postu, to wymyślę tytuł, zadzwonię do Magdy podam szyfr i dam jej termin. Ona zapewne zgadnie, a ja wtedy napiszę coś tam o czymś tam.


Październik Miesiącem Oszczędzania?


Najpierw myślałem o małym poście wspominkowym o naszym koledze i odrębnym tekście o Słowacji. No, ale jeszcze był Poznań, można by coś chociaż napomknąć. No to może napiszę coś łącznie o wydarzeniach październikowych? A październik, co wiadomo od czasów szkolnych (SKO, PKO) to przecież Miesiąc Oszczędzania. Tak to kiedyś wymyślono, aby nakłonić PRL-owską ludność do odłożenia na czarną godzinę nadwyżek (cha, cha albo hi, hi) finansowych, a dzieci miały się już przyzwyczajać, żeby na emeryturę z ZUS za bardzo nie liczyć.

No, ale nas ten październik za bardzo nie oszczędził; raczej wręcz osmagał i sypnął piaskiem po oczach. Odszedł od nas do Krainy Wiecznych Łowów kolega Rysiek. Znaliśmy się od 1971 roku, kiedy jako szesnastolatek dołączyłem do drugoligowej (żadnych wymysłów typu ExtraLiga jeszcze nie było, nie było też rzutów za 3 pkt., dwie połowy trwały po 20 minut) drużyny AZS Toruń. No, ale wtedy to był dla mnie prawie Pan Ryszard, 6 lat różnicy to przepaść. Rozstaliśmy się sportowo w 1974, a potem spotkaliśmy ponownie, już w Consusie, w 2010 r.


Zawsze trochę na uboczu, trochę niepozorny, jakby cichy, z drugiej strony potrafił na boisku być upierdliwym zadziorą. Często po naszym treningu wspomagał personalnie lub choćby tylko duchowo nasze girlsy, czym niewątpliwie zyskał ich sympatię. Nie było to zbyt oczywiste, ale miał poczucie humoru i z najwyższą godnością przyjął damskie akcesoria na swoją sześćdziesiątkę szóstkę.

Do kanonu Consusowych humoresek na stałe trafiła historia ukrycia się Rysia w szafie (Presov, jesień 2011), z której jakby był dumny. Zapewne mniej znana jest historia pod kryptonimem Stare Pole, ale pochodzi ona jeszcze z czasów starych Twardych Pierników. Pokrótce opowiem. Ale czy ja jeszcze umiem coś opowiedzieć pokrótce? Chyba nie da rady...

Sezon 1973-74, drugoligowy AZS Toruń trenuje w hali wojskowej o dumnej nazwie Pałac Sportowy, a która dzisiaj jest salą LO X, tylko wtedy wejście było od strony dużego ronda. Rysiek trzymał sztamę z kolegą A., obaj zatwardziali kawalerowie (tak im się, kurna, przynajmniej wydawało...), używali uproszczonej metody konserwacji sprzętu sportowego. Trenowaliśmy w koszulkach meczowych (zielone!), po treningu trampki (Stomil, bogatsi i cwańsi mieli chińskie, a jeden to nawet AllStary) i ciuchy wkładało się do torby, prało lub suszyło, jakby klasyka. Ale panowie kawalerowie mieli więcej czasu, przychodzili godzinę wcześniej, rozkładali mokry sprzęt w pobliżu wściekle gorących zawsze w Pałacu kaloryferów.

Piątkowy wyjazd do Gdańska. Rysio z kolegą dojeżdżają później, bo pracują. Wtedy jeszcze się jeździło przez Malbork. Piątek, godzina 20, komanda już w hotelu w Gdyni, a koledzy R.i A. zmieniają pociąg w Malborku. Ale na tym samym peronie stał pociąg do Olsztyna, no i... Na szczęście-nieszczęście zaraz zjawiła się konduktorka, panowie, to nie ten kierunek itp, no i wysiedli na pierwszej stacji, właśnie Stare Pole. Ciemno, jakiś chyba listopad, a pociąg do Gdańska o około drugiej w nocy. No to dwóch młodych brunetów z solidnymi czarnymi wąsami i dużymi, białymi z zielonym napisem AZS, wypchanymi torbami zawitało do gospody tuż obok. Gospoda to może za dużo, raczej knajpa GeeSowska. Długo nie trwało, zjawił się miejscowy szeryf (znaczy się, posterunkowy MO), schwytał dwóch Cyganów i przesłuchał na posterunku: a gdzie rąbneli te torby, a czym handlują, a po jaką cholerę ich tutaj przyniosło? W bajkę o sporcie i pomylonych pociągach uwierzył dopiero wtedy, gdy nasi koledzy otworzyli torby i uniósł się aromat trampkowo-potowo-ciuchowy w wersji Młody Facet. Uwolnił Cyganów, a ci na ranem cichutko zjawili się w hotelu i dopiero później pękli, jak to było z piątku na sobotę w Starym Polu.

Na tyle znałem Rysia, że wiem, że nie obraziłby się On o utrwalenie pisemne tej zabawnej historii, więc spokojnie ją tu zamieszczam. I jeszcze jedno: Rysio, zupełnie niechcący, zrealizował marzenie największych twardzieli Dzikiego Zachodu: nie odejść do Stwórcy boso! Ba, można powiedzieć, że był na posterunku!  A zapewne, jak powiada Pismo, trąby zagrają pewnego dnia kiedyś tam i wszyscy ruszymy na Ostateczne Rozliczenie. Spotkamy się z też z Rysiem. Że co, że dużo tam ludzi będzie? Nic to, Rysia wyhaczymy: po primo, przyjedzie czerwonym Passatem kombi, po drugo, to się spóźni, a po trzecie, będzie jedynym z fajurką w ustach...


Poznań

A potem był turniej w Poznaniu, a właściwie w Tarnowie Podgórnym. Consus boys zrezygnowali z udziału, czym wprowadzili w kłopot organizatorów, ale cóż, siła wyższa. Nasi niedoszli przeciwnicy nie wszyscy zrozumieli sytuację, ale być może nie dorośli do zabawy w kategoriach OLD i pewnie z tą ekipą się już tam nie spotkamy. Tak się też składa, że ta ekipa nie potrafiła z odpowiednim luzem podejść do spotkania z mixtowym teamem Poznańskich Juniorów (tzn. ekipa koło 40-tki) i części naszych koleżanek, czym zasadniczo różnili się np. od Betomexów, którzy znani z poważnego traktowania basketu potrafili w takim meczu podejść do walki z luzem i elegancją, znaną z koszalińskich turniejów. Drużyna damska wystąpiła w bardzo szerokim składzie, co nie przełożyło się jednak na oszałamiające sukcesy. Turniej zorganizowany jak trzeba, wszystko wygodnie, jak trzeba, ale jednak żałujemy zmiany miejsca i z nostalgią wspominamy pierwsze turnieje na Chwiałce. Integracja zespołów poszła bardzo daleko, towarzystwo w hotelu 500 bardzo się wymieszało; może z czasem klimat tego turnieju będzie taki, jak Przemo wraz z Robertem zapewne sobie jakoś wymarzyli.

Słowacja


No, ale jeszcze październik przyniósł przełożony turniej na Słowacji, który pod egidą ekipy z Humennego odbył się tym razem w Liptovskym Janie. Miejsce lepsze topograficznie dla nas, bo bliżej i prostszy dojazd. Atmosfera podróży była bardzo spokojna, a po nocnej zupce to wręcz senna i wyjątkowo gładko, bez niepotrzebnych postojów, dotarliśmy na miejsce. Po drodze jeszcze śniadanko w ładnym miejscu nad jeziorem Liptovska Mara, gdzie podziwialiśmy, piękne jak zawsze, zestawienie gór z wodą.

Minęliśmy jeszcze Liptovsky Mikulasz i za chwilę na miejscu, czyli w hotelu Alexandra. Położenie bardzo dobre, wokół las, góry z jaskiniami, termami, szlakami turystycznymi, a przed hotelem wściekle szemrzący piękny potok, który w naszych ceprowskich odczuciach brzmiał jak nieustannie padający deszcz. No i powietrze, które aż boleśnie docierało do wnętrza organizmu, jak to w Tatrach, chociaż to tylko ok. 400 metrów wyżej niż nasze miasto. Ale jak już się dostaliśmy do pokoi, to trochę nam miny zjechały, bo w większości były to przyzwoite dwójki, przerobione ad hoc na trójki.

Te trzecie łóżka to były niewygodne dostawki o rozmiarach wręcz anty-koszykarskich; można tak przebidować, tylko kłopot się robił po meczu, gdzie te trzy komplety naszych lumpów rozwiesić? Drugi lekki zgrzyt to pioruńsko zimna hala, szczególnie na naszym inauguracyjnym meczu w piątek. Potem było już trochę cieplej, weterani obojga płci trochę nachuchali. Były próby spikerowania, ale przy tak fatalnej akustyce mniej bolesne wydawały się zapowiedzi opóźnionych przyspieszonych pociągów PKP, nawet w dawnych dobrych peerelowskich czasach.
Pierwsze pojedynki sportowe wypadły nam z Mukaczevem, wyszło na remis (Consus boys zagrali, jak by to nie był mecz po nocy w autobusie); girlsy minimalnie uległy, choć nie musiały, ukraińskim koleżankom, a mecz znów dostarczył dużo emocji, Niestety, jesteśmy prawdziwymi amatorami (i amatorkami), perypetie życiowo-zawodowe nie zawsze pozwalają na regularny trening. Braku ogrania czy zdrowia nie nadrobi się ambicją, ale na szczęście, wyniki to nie wszystko w tej naszej zabawie..

W piątek jeszcze mecz z profesorami basketu z Kowna, obiadokolacja, godzina na bowlingu (idealne zajęcie na piątkowy turniejowy wieczór) i zajęcia w podgrupach. Podgrupy były damskie i męskie, mieszane były obserwowane sporadycznie. Spójna na co dzień ekipa kobieca (kobieca, jak to dumnie brzmi..., ale może nie będę tak pisał) poszatkowała się jakby pokojami. Ale rano girlsy grały już o 8-mej, teoretycznie, jak się okazało, ale wstać trzeba było. W zamian pozwalało to na w miarę spokojne rozejrzenie się po okolicy, a nawet wypad do jaskini. Ostatnie mecze wypadły wczesnym popołudniem i można było się wybrać do nieodległej Tatralandii, czyli aquaparku.

Pogoda była piękna, szczyty błyszczały na biało w tle kolorowej fasady kompleksu wodnego.
Zabawa była przednia, żałować wypada jedynie, że ze względu na porę roku nie były czynne zewnętrzne zjeżdżalnie. Mecz siatkówki wodnej Consus kontra Consus zapewne na długo zapadnie w pamięci zdziwionych turystów aquawodnych, a frajda ze zjazdów rurami wypisana była na twarzach i nie zależała od wzrostu ani płci osobnika wpadającego z hukiem do baseniku na końcu torów.

Nie był to zapewne najlepszy na świecie kombinat basenowo-zjeżdżalniowy, ale idealnie się wpasował  w nasze potrzeby i nastroje.

Impreza zakończeniowa była lekko nietypowa. Sala konferencyjna, przekąski w wysmakowanych ilościach + napoje chłodzące, brak miejsca dla wszystkich (zwycięskie Czeszki dzielnie okupowały narożnik na stojąco), wręczono puchary, a potem rozdwojenie: można było posiedzieć w tym samym miejscu w akompaniamencie kapeli góralskiej i pogadać, pośpiewać lub zejść do piwnicy na dysko typu disco. Patent z kapelą był ćwiczony w Wilnie jako alternatywa obwoźna(?) w salkach, w których bazowały zespoły, a muzyka taneczna była w odrębnym pomieszczeniu. Tam kapela znała również dzieweczkę z laseczkiem. Tydzień (pidmanuła, priveła). Pomimo nieznajomości słów całość wypadła świetnie. A słowa? W oficjalnej wersji dziewczyna umawia się od poniedziałku z chłopakiem pod różnymi pretekstami, ale go zwodzi i nie przychodzi, na co delikwent skarży się: oszukałaś, zawiodłaś, zrobiłaś ze mnie głupka, co wokal żeński za chwilę potwierdza, i tak aż do niedzieli, kiedy to, skubana, nie przychodzi na wesele, zapewne swoje własne. Są też teksty mniej przyzwoite  (rymy typu wtorek – rozporek), ale to chyba nic nowego. Tak czy owak, towarzystwo się rozruszało, ale konferencja nie trwała specjalnie długo, odbyły się zajęcia w podgrupach, co było zrozumiałe w perspektywie wolnej od sportu niedzieli.

W Liptovskym Janie skończyło się na czeskich, słowackich, no i ukraińskich piosenkach. Tutaj docieramy do kwintesencji pierwszej części wieczoru: gremialnego udziału nie tylko ukraińskich, ale też naszych zespołów w wykonaniu piosenki
Powrót gładki jak masło, z małą przerwą w Koziegłowach na oddanie głosów w wyborach parlamentarnych. Rodzą się trudne pytania: czy jak się wybiera przedstawicieli narodu akurat w Koziegłowach, to ma to jakiś związek z Pacanowem? A może, żeby dobrze wybrać, to są potrzebne jakieś głowy, choćby kozie?

Jeszcze pozrzędzę. Październik jakoś się nam nieoczekiwanie wypełnił wydarzeniami. Ubyło Rysia, przybył Andrzej, który gładko wpisał się do zespołu, zarówno sportowo, jak i towarzysko. Środowisko facetowe, pozornie mniej spójne niż damowe, okazało się bardziej niewzruszone w dłuższym okresie czasu i odporniejsze na chwilowe zawirowania nastrojów. Od strony organizacyjnej znowu wszystko na medal pomimo drobnych prób sabotażu. W autobusie miałem zastrzeżenia do piątego przejazdu jedynie słusznego pendrajfa, w akcie desperacji puściłem film Kalifornia (bardzo dobrze technicznie zrobiony film z obleśno-okropną postacią głównego współbohatera), który był w pakiecie pomyłkowo, za co serdecznie wszystkich dotkniętych przepraszam.


                                     Wasz Zygmunt Czesław Wacław Jarząbek

P.S. Zdjęć z ostatniego wyjazdu byłoby dużo, ale niestety, spora część nie do użytku ze względy na duchy, czyli istotne rozmazania.  Nie jest to przytyk do mojego sympatycznego kolegi Andrzeja, tak wyszło z eksperymentowaniem; muszę też przyznać, że wiele zdjęć wyszło lepiej niż w nastawach automatycznych. Jeśli będzie okazja w przyszłości, to zapewne się dotrzemy. Tutaj kilka interesujących duchów. Najbardziej ciekawy to ten niebieski duch na pierwszej fotce, w takich ujęciach wypadam zdecydowanie najlepiej.
A gdybyście chcieli ujrzeć moje prawdziwe oblicze, to jako bonus na końcu załączam fotkę pod tytułem: Facet w Starszym Wieku z Koleżanką w Wieku Jego Syna na Porannym Popasie po Nocy Spędzonej w Autobusie. Jeszcze raz Wesołej Zabawy!
                                                          
                                                                 Nadal Wasz Z.Cz.W. Jarząbek


























2 komentarze:

  1. Październik Miesiącem Oszczędzania? (jeśli tak to zasługami podzielę się z Chudą)

    OdpowiedzUsuń
  2. Panie Zygmuncie.
    Bardzo ładnie napisałeś o naszym Rysiu, Pysiu...
    W ogóle ładnie piszesz ;-)
    NZTP

    OdpowiedzUsuń