wtorek, 24 kwietnia 2012

Cicho... bo przyjdzie Licho

Tym starodawnym zaklęciem, którym uspokajano rozbrykaną i rozwrzeszczaną bandę rozkapryszonych dzieciaków, w bardzo prosty sposób udało się okiełznać trudne do wciśnięcia w chomąto jakiejkolwiek taktyki, krnąbrne charaktery zawodników naszego Consusu. Wiadomo, postacie wybitne, indywidualiści, spece i fachowcy we wszystkim co robią, a szczególnie w koszykówce. Dotychczasowa taktyka opierająca się na buńczucznym założeniu: :”Ja załatwiam tyły, a wy wszyscy do przodu...”, odeszła do lamusa, zastąpiona nawet nie wiadomo kiedy, logiką i prostotą koncepcji „Lichego” trenera. Nikt na dobrą sprawę nie zapamiętał minuty tego wydarzenia, kiedy to Jacek „Lichy” Lichodziejewski po raz pierwszy zakrzyknął: „Leno na zmianę, Grześ wyżej pod deskę, a ty Olo kłuj ich trójkami”. Jacek, dotychczas uznawany bardziej za osobę do towarzystwa, erudytę, miłośnika trudnej kinematografii i własnych filmów, pojawił się przy ławce naszej drużyny niejako mimochodem, przypadkowo, jakby to ślepy los sprawił albo inne czary. Ba..., pojawił się w najbardziej odpowiednim momencie. Od tej chwili wszystko potoczyło się już bez jakiegokolwiek przypadku, zaplanowane, przetrawione i pod kontrolą. Ale zacznijmy od początku...

Trasa do Ostravy nie była zbyt długa i nużąca, więc po przyjeździe drużyna Consusa udała się na mały rekonesans po mieście. Przypadek, jakieś fatum lub jakiekolwiek inne licho pokierowało nasz autobus na ulicę Poražkovą. Niby przesądni nie jesteśmy, ale jak się później okazało, tajemnicza Magia Imion zadziałała. Całe szczęście, że nie na długo. Po powrocie z wycieczki po centrum Ostravy okazało się, że pierwszym naszym przeciwnikiem będzie słowacki zespół z Bratysławy. Strach na widok tych potężnych kamratów wywołał w naszych organizmach lekkie refluksje żołądkowo-jelitowe oraz taką niezręczną ciszę trwającą ok. 15 minut. Chłopy jak dęby (nie mieścili się w hotelowej windzie), jeden większy od drugiego patrzyli na nas z góry, dziwiąc się tubalnym głosem: ”Karliki?, Krasnale?...”. Jedna kobita z obsługi mówiła, że jest ich więcej niż piętnastu i każdy ma po dwa metry, albo i lepiej. Prezentacja drużyn na boisku zweryfikowała jednak realia na naszą korzyść. Takich po dwa metry było tylko czterech, a ci trochę niżsi nie wyglądali już tak niebezpiecznie. Jeden nawet to był naszego wzrostu.

Już na początku meczu okazało się, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Pierwsze minuty wyrównane, oko za oko, ząb za paznokieć. Piąta minuta pierwszej kwarty, dynamiczne wejście, trzask, krzyk, ból i... straciliśmy jednego z najlepszych zawodników (Mirka Kaletę), który zerwał dwugłowy mięsień przywodziciela uda. Wszystko to przez betonową posadzkę polaną masą gumowo-kauczukową o twardości 176% i tępej jak... nie wiadomo co. Nie pomogła nawet natychmiastowa pomoc drużynowego masażysty, który ze względu na brak medyka turniejowego musiał pełnić w tej chwili rolę lekarza pierwszego kontaktu. Już po opanowaniu sytuacji okazało się jednak, że wszyscy jakoś przyhamowali, zwolnili ruchy, pomni obejrzanych przed chwilą drastycznych scen. Do połowy jeszcze szło (19:18), ale później różnica wzrostu oraz doświadczenie przeciwnika w grze na betonie, z minuty na minutę powiększały wynik, przeważnie tylko naszych przeciwników. Pech, jakieś woo-doo, syndrom ulicy Poražkovej. Aż tu nagle, nie wiadomo skąd, do akcji wkroczył nowy coach naszego teamu „Lichy” Jacek.

W jednej chwili, można powiedzieć jednym pstryknięciem palca opanował sparaliżowane umysły naszych środkowych, skrzydłowych i podawaczy. Drużyna bez jakiegokolwiek protestu, najmniejszego buntu i szemrania po kątach zaakceptowała nowe posunięcia jeszcze bardziej nowego trenera, może chociażby dlatego, że bez jakichkolwiek skrupułów nowy szef zezwolił zawodnikom na picie piwa w szatni. Od tej chwili, pod okiem nowego szkoleniowca nasz zespół zaczął grać to co potrafi i już w kolejnych spotkaniach turnieju osiągnął założony przed turniejem plan minimum. Ozdobą zmagań był niewątpliwie niezwykle zacięty mecz ze Starymi Koniami z Presova, który wygraliśmy w dramatycznych okolicznościach, w ostatnich sekundach tego spotkania. Zresztą poza opisanym pierwszym meczem turnieju, wszystkie pozostałe ocenione zostały pozytywnie, biorąc oczywiście pod uwagę indywidualne zdobycze punktowe. Prym w tej kategorii oceny wiódł niewątpliwie Prezes Maciej, który przeszedł samego siebie, trafiając seryjnie trójki, zdobywając punkty z półdystansu oraz walcząc pod obiema deskami. Szczególnym popisem poświęcenia dla drużyny był niesamowicie dynamiczny presing wykonany na ponad dwumetrowym zawodniku z Bratysławy. W efekcie powalony przeciwnik zmuszony został do błyskawicznego zweryfikowania swojej wątłej wiedzy na temat odwagi i ofiarności Krasnali i Karlików.


Sam turniej zaliczyć można do „zgrabnych”, chociaż w świetle planowanych przez organizatorów rozgry- wek o mistrzostwo Europy, spraw do wprowadzenia, wyjaśnienia, poprawienia i uzupełnienia jest naprawdę sporo. Sale przyzwoite, szatnie również, odległości pomiędzy wszystkimi punktami turnieju do zaakceptowania. Była woda mineralna, ba., nawet piwo od organizatora; był wieczorek zapoznawczy i bankiet na zakończenie turnieju. Jadło wyjątkowo pyszne, zarówno w wersji hotelowej jak i ogólnogastronomicznej. Hotel zacny, chociaż przerobiony z dwóch postkomunistycznych wieżowców, dawniej zamieszkałych przez rodziny pracowników kombinatu górniczo-metalurgicznego Vitkovice. Centrum miasta czyste i schludne, zapewni wszystkim zwiedzającym sporo atrakcji, w tym atrakcję wyjątkową – ulicę Stodolni. Wszystko na przyzwoitym poziomie standardów europejskiego maxibasketballu. Drobne uchybienia i przypadkowe sytuacje nie zmąciły nam jednak całościowego obrazu dobrej organizacji turnieju, którego niewątpliwym ojcem jest Pavel Kuchta.

W podsumowaniu dodać można jeszcze jedno państwo, „zaliczone” w trakcie koszykarskich podróży naszego Consus Old Basket Team po Europie. Kolejne ciekawe miasto, kolejne drużyny przeciwników. Baza naszych kontaktów „weterańskiej” koszykówki stale się powiększa i zaczyna już brakować w niej miejsca na wszystkich kartkach. Nawet na literę A.
.
.
.
Ps.
Piszę do was w chorobie, malignie.
Więcej dzisiaj nie mogę.
Następne info w kolejnych felietonach:
- Na hotelowym szlaku
- Laski, dziewczyny, zawodniczki
- Nasze kontuzje
- Menu sportowca (cz.II)
- ABC dobrego turnieju

                                                                           Wasz Lolek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz