Nie pierwszy raz byłem w Kłajpedzie i dopiero teraz cosik mnie tknęło, by zajrzeć na Wiki-wiki po oficjalne dane tego miasta. No bo tak: rozciągnięte wzdłuż morza, długie aleje i jednak dość sporo ludzi, zabudowa taka niezbyt drastycznie gotycka, wręcz przeciwnie, raczej wygląda, jakby wokół portu dostawili trochę domów gdzieś w XX w., a potem obudowali to socjalistycznymi osiedlami.

Ciekawostką jest Mierzeja Kurońska (mierzeja, a więc niby półwysep), który w praktyce dla Litwinów jest wyspą, bo nie jest osiągalny drogą lądową (trzeba by zawitać do Rosji, a konkretnie pod Kaliningrad). Ludności jest w Kłajpedzie 157 tys., a to i tak o 50 tys. mniej, niż w 1992 roku. Zdecydowana przewaga kobiet, jak w całej Bribałtikie, ale specjalnie tego nie zauważyłem; miejscowe niewiasty jakoś nie rzucały się na mnie, ale pewnie nie były aż tak drastycznie zdesperowane...
Można też zauważyć, iż kobitki uplasowały się w turnieju znacznie wyżej niż faceci, bo zdobyły srebro. Jest w tym też pewien element przewagi, gdyż absolutnie nigdy nie zdarzyło mi się, żeby wygrywając jeden mecz zdobyć drugie miejsce wśród sześciu konkurentów. Ale cóż, pewnie nie jestem girlsą.. (to oznacza, że prawdopodobnie jednak jestem facetem).

oprócz lodowatej wody w szatniach, lekki szok – Małyszowate kibelki (stand-up?), lśniące nowością, ale też barwnie upacykowane, na co jest fotka. Sala rozmiarowo w zasadzie tylko do kosza, żadnych bieżni czy linii do siatkówki czy też innych bramek. Bar przy wejściu jednoznacznie wskazuje na basketballowy charakter obiektu, oprócz kosza nad ladą mnóstwo pamiątek na ścianach i w gablotkach.
My rozgrywaliśmy trzy mecze, Ten pierwszy, z Lipawą, prawie prosto z autobusu wyglądał tak, jak mecz po wyjściu z autobusu. Drugi był troszkę lepszy, ale nasi włoscy przeciwnicy z Alassio (to przy francuskiej granicy, bliziutko Nicea i Cannes) zaprezentowali wyjątkową agresywność, która nam bardzo nie leżała), no i nas zmęczyli. Trzeci mecz grupowy, z drużyną litewską, miał typowy przebieg: początkowe prowadzenie, nawet wyraźne, dzięki konsekwencji i uporczywej obrony rywali, zakończył się porażką.
Moja obserwacja z męskich i żeńskich meczy (a także z wcześniejszych turniejów) jest taka, iż szczególnie litewskie zespoły grają dużo po obwodzie (teraz to się fachowo mówi: dzielą się piłką, taki neologizm) z ewentualnym dograniem na środek lub rzutem za 3 punkty, bardzo rzadko stosują wejścia indywidualne i być może dlatego poczynania naszych girls miały szczególne uznanie u lokalnych kibiców; w drugim meczu dopingowali Ewelinę, która wykonała szczególnie dużo wjazdów pod kosz. A generalnie to o girlsach można napisać to samo, co niejaki Ja-cuś o turnieju w Działdowie: bardzo emocjonujące dwa pierwsze mecze, Ewelina aktywna w ataku i obronie, Agata jak zapora w obronie, trochę miała pecha w wejściach, kiedy to piłka bezczelnie wykręcała się z obręczy (chociaż oczywiście nie zawsze), no i dobra, a w drugim meczu rewelacyjna skuteczność EwkiH. Reszta też bez zarzutu, plam nie było. Emocje w drugim meczu porównywalne z tymi podczas szturmowania nowej dostawy w Ciuchlandzie, NBA odpada.
Na zakończeniu poleciał Marsz Triumfalny Verdiego (ze słowami niejakiego P. Grzebienia), poleciał też szampan i prawie poleciała jedna taka komórka, a właściwie komora (ze względu na rozmiary). Nastroje fajne, zaproszenie do Hamburga prawie przyjęte, zaproszenie do Alassio łagodnie zneutralizowane (mamy adresiki, będziemy w kontakcie itd.), kilka chętnych sępów na Gothic (ale głównie damskie, więc chyba nie sępy, a sępice?), w autobus i grzeczniutko–szybciutko 12 godzin powrotu do codzienności.
Co jeszcze? Nietypowa była impreza główna, bo już w piątek. Sala była typowa, muzyka mniej typowa, zabrakło disco-polo, a nikt usłużnie nie podsunął ujeżdżaczowi płyt(?!) jakiegoś sztyfta z jedynie prawdziwą i słuszną linią melodyczną, ale też nie zauważyłem, by komuś to przeszkadzało w zabawie. A więc jednak można...
A na pewno w pamięci zostaną dwa wydarzenia: sobotni wieczór, kiedy to, rezygnując z parady statków w porcie, postawiliśmy na basket-piknik w ośrodku przy plaży, już powyżej Zalewu Kurońskiego nad pełnym morzem. Piknik jak piknik, większość czasu we własnym sosie, trochę zewnętrznych kontaktów i toastów, szczególnie z Niemcami, którzy z bliska byli jakby trochę mniej niemieccy, bezradne próby opróżnienia zdobytych wcześniej zapasów płynów odkażających (były to płyny uniwersalne, zarówno bakterio- jak i wirusobójcze), grupowe wypady na wietrzną plażę.
Bombą wieczoru były próby wydłubania autobusu z piaszczystej wydmy,
która zgrywała się na niewinną leśną polanę. Adres Molo 73 zapewne głęboko wrył się w pamięć naszych autobusmanów. Z całej operacji jest dokumentacja wydeło, ale ze względów marketingowych nie będzie w całości w YT. A może by tak pojechać do Mielna, wybrać jakąś wydmę i jak już dobrze bus ugrzęźnie, to spokojnie obejrzeć relację z adresu Molo 73?

Drugim wydarzeniem była wyprawa na spektakl w wykonaniu ultradźwiękowych cudaków, potocznie znanych pod ksywą delfiny. Celowo piszę o wyprawie, gdyż nie chodzi tylko o sam spektakl, który w trochę innej i dłuższej wersji już niektórzy widzieli.
Delfinarium jest położone na cyplu Mierzei i trzeba pokonać Zalew promem, a następnie dość szybko dojść spory kawałek pieszo, by zdążyć na spektakl. Ponieważ byliśmy w niedoczasie, z hali po girlsowym meczu autobus podrzucił nas pod port. Wyciągając nogi do automatów biletowych prawie byśmy nie zauważyli starego wilka morskiego, który zaoferował nam przewóz kuterkiem wprost pod Delfinarium, co miało podwójne znaczenie: girlsy były zmaltretowane (no, przynajmniej trochę zmęczone, to ten horrorowy mecz), a jednocześnie mocno zyskiwaliśmy na czasie. Do pełni szczęścia zabrakło tylko mijanki z dużym statkiem (przy poprzedniej eskapadzie na Zalewie był duży ruch), ale i tak podróż była bardzo klimatyczna, tak trochę jak z filmów dokumentalnych o Amazonii (brakowało jedynie kur i kóz na pokładzie); mnie osobiście jeszcze kojarzyła się z przeprawą łodzią w poprzek Nilu, nastrój podobny, tylko tam inny język, drugi oficer miał 11 lat i daszek był bardziej postrzępiony. Może tylko Agnieszka nie była tak zachwycona, jak reszta. Dwóch małych chłopców, wyraźnie zakłopotanych, ukradkiem zerkało, co tu się dzieje, o co tu chodzi... To gdy płynęliśmy DO; gdy wracaliśmy Z, to osobiście widziałem, jak dwie Agnieszki walczyły ze sobą u zejścia na pokład, a boiskiem tej potyczki była twarz. Ale cóż, w końcu
No i jeszcze jedno: trafiliśmy na wyjątkową tu pogodę. Wiatr z deszczykiem był tylko na początek i na koniec.
Z uzdrowiska wyjechaliśmy jakby trochę podleczeni, za wyjątkiem Prezesa. Na seans w sanatorium nie wziął opaski z napisem Prezesas, facet nie zauważył, kto nadbiega w szybkiej kontrze, stanął na drodze dynamicznej operacji Prezesa, no i nie znamy jego dalszych losów, może gdzieś dogorywa? Wiemy za to, jak wygląda staw skokowy Prezesa, ale cóż, to takie nasze ryzyko ...zawodowe?
A przecież mieliśmy być amatorami!
Wasz PanZygmunt
Jakaś podpowiedź ?
OdpowiedzUsuńPoprzedni wyjazd można by nazwać R.T.J.S.wD.
UsuńAle starsze już nie.
Ruda Tańczy Jak Szalona w Kłajpedzie 😀 (M, która duchem i serduchem była z Consuskami i Consusami)
OdpowiedzUsuńBravo bravissimo und Hände Hoch, już nie mam wykrętów, muszę się wziąć do arbajtu. Można jednak zauważyć, że M. była duchem i serduchem tylko, może dlatego zachowała świeżość pomyślunku?
UsuńBrawa dla Szy-Py M. :-)
OdpowiedzUsuńCałkiem zgrabny felietonik...
OdpowiedzUsuń