wtorek, 23 września 2014

Wyprawa po złoto

W pierwszy czwartek września A.D. 2014, tradycyjnie przed NETTO w centrum Torunia, zebrała się ekipa żeńskiego Consusu, aby udać się do Polanicy-Zdroju na Mistrzostwa Polski. Ekipa była prawie wyłącznie żeńska, oprócz generałowej Katarzyny (wyraźny awans) — kapitan Joanna, trzy Ewy, Magda, Wiesia, Marzena, Olesia, Violetta, no i Sonia vel Sonata. Wzmocnienie stanowili: sprawdzony kierowca VW Craftera, bezcenny kompan Andrzej oraz piszący tę relację, który kiedyś był Wacławem Jarząbkiem, a na potrzeby tej wyprawy przybrał ksywę na A (i wcale to nie był Adolf); w skrócie można o nim powiedzieć, że A-s (lepiej brzmiałoby As, ale to gruba przesada). Ksywa była wielokrotnie i bezlitośnie wykorzystywana, ku uciesze ogólnej, ze szczególnym uwzględnieniem pewnego wesołego przewodnika, którego napotkaliśmy w naszych peregrynacjach po Dolnym Śląsku.

Atmosfera drogi była naprawdę doskonała, dużo rozmów, trochę TvWytrwam, trochę spania i ciut relaksu na stacjach benzynowych, co widać tuż obok.




Wczesnym (za wczesnym) rankiem zawitaliśmy do Złotego Stoku, ale to już będzie bajka na dobranoc. Również wczesnym, ale tym razem popołudniem, ekipa dotarła do Kłodzka, gdzie udało się zjeść całkiem przyzwoity śniadanioobiad, okraszony trochę lodami. Spacerek po urokliwym mieście, wspinaczka do podnóża malowniczej twierdzy, fotki na moście (prawie Karola), na stromych uliczkach, pod fontanną, pod twierdzą, przy barierce i pełne (pełni) wrażeń pognałyśmy (pognaliśmy) teraz do samej Polanicy, gdzie zakotwiczyliśmy jakby tradycyjnie w budynku Osirowym, którego główna atrakcją jest wyłączna świetlica na drugim pięterku. Ta ekskluzywność pozwala na realizację różnych zwykłych, ale też lekko szajbniętych pomysłów — np. na fotkę p.t. Poznajta mnie po biuście mem, choć jest on w giezło wdziany, niech nie pozostanie nierozpoznany.

Poza tym hotelik bez zmian, tzn.: bez zmian od czasu budowy Ośrodka dawno, dawno temu, w epoce gospodarki bardzomałorynkowej. Nawet kontakty są lekko-samo-przylepne, zapach lekko-nieświeży, najbliższe ręczniki znajdują się w jakimś Tezko lub innym Supermarszu, podobnie jak trochę zazwyczaj przydatnej chemii gospodarczej. Nauczeni życiem, do stołówki zaglądaliśmy o porach bezpiecznych, czyli nie w okolicach obiadu.
Jeszcze w piątek losowanie grup, połączone z podglądaniem męskich bojów (trafiliśmy na naszych toruniaków, w tym roku pod innym szyldem), potem spacerek-po-deserek i tyle.

Sobota. Wyjazd do Dusznik-Zdroju. W perspektywie 3 mecze, a tu skład jakby mocno odświeżony. Pierwszy mecz z Krakowem, planowo wyraźnie przegrany, mimo dzielnej postawy. Potem krótka przerwa i kolejny mecz, chyba z Warszawą. Piszę chyba, gdyż organizatorzy konsekwentnie nie informują prawie o niczym, zgaduj-zgadula. Ten mecz A-s obserwował z wyżyn pięterka, z przyczyn całkiem prozaicznych. Dementujemy tu domysły o wywyższeniu się tą drogą nad drużynę, No i musiał on tu, na tym pięterku, oczy przecierać, bo mobilizacja była niesamowita, dziewczyny zagrały, jak tylko potrafią grać, czym zupełnie zaskoczyły wyraźnie lepiej ograne przeciwniczki, do tego stopnia, iż nie potrafiły one wykorzystać wielu okazji przedziurawienia naszego kosza. W normalnym czasie mecz zakończył się remisem, no i niestety, dogrywka w postaci rzutów osobistych zadecydowała o nieznacznej przegranej, a szkoda, gdyż wygranie ostatniego meczu ze zdekompletowaną Łodzią zadecydowało o piątym miejscu, a mogło być chociaż czwarte (a może i trzecie?). Tak czy owak, postawa sportowa przekroczyła zdecydowanie nieco pesymistyczne A-sowe oczekiwania. Brawo! Lody jak najbardziej zasłużone!





Ale to nie koniec wrażeń z Dusznik! Łagodnym spacerkiem ekipa udała się na miejscowy
rynek  (oczywiście, z fontanną), gdzie w narożniku przytuliła nas na obiad hotelowa restauracja. Jedzenie było więcej niż dobre, tak że nastroje fruwały pod sufitem, odbyły się modły dziękczynne, natomiast wyjście z lokalu odbywało się w atmosferze taneczno-baletowej, co też zostało uwiecznione.


No tak, dzień pełen wrażeń, pora, by odpocząć. No to odpoczywamy spokojnie wokół fontanny, tylko Andrzej gania wkoło, a to fotka, a to śmigus-dyngus, a to pytanko, czy wyhaczony przezeń obiadek smakował, ciepełko, słoneczko, leniwy nastrój, jak to w kurorcie o piętnastej w sobotę. Już, już mieliśmy się zbierać, a tu klaksony i na Rynek wtacza się kolumna umytych samochodów. Od ślubu jadą!!! No i co? BRAMA, zorganizowana w 5 sekund, TvWytrwam kręciło w szóstej sekundzie, nie wszyscy zdążyli fajeczki porzucić. Orszak lekko zbaraniały i skonfundowany, chyba byli ciężko zaskoczeni (może lokalne zwyczaje nieco inne?), młodzi wysłuchali stulecia przed samochodem, po czym wręczyli 0,6 w kawałkach i odjechali w spokoju (a raczej chyba w szoku), wlokąc za sobą trzy puszki. Całość trwała może 2 minuty; był to dwuminutowy wycinek z jakiegoś abstrakcyjnego filmu czy jakiegoś snu. I to był jeden z tych najfajniejszych kawałków FIRMY CONSUS.

No i ta brama kłopotu narobiła, trzeba było soku dokupić, tachać to wszystko ze 600 metrów, no bo kubeczki to już trzeba było z auta powyciągać. Cały ceremoniał wyszedł. Czułem się jak delikwent wchodzący drugi raz do tej samej rzeki — autobus, parking, kubeczki na betonie + zakanszanko... No, tak, powrót z Dublina i nocna biesiada na lotniskowym parkingu. Tylko wtedy mieliśmy więcej kibiców, bo zapewne ochrona lotniska nie przegapiła takiego widowiska. Dziwne, że wtedy do netu nie wyciekły zapisy filmowe..
 Ale ten dusznicki kawałek to będzie w sieci, bo połączone siły TvWytrwam, licho®entertainment z udziałem kanału YT 1agil  właśnie rozpoczynają kampanię pod hasłem: Młodości! Ucz się od Dojrzałości (miało być: Starości, ale nie przeszło). Materiał jest wzorcowy: dzielne Dojrzałe Polki, reprezentujące szerokie spektrum warstw społecznych, organizują sobie Coś-z-Niczego, dzielnie to Coś transportują ze śpiewem na ustach, wydobywają z podziemia opakowania indywidualne, mieszadełka, naczynia mniej i bardziej zbiorcze; nie marudzą przy tym, że gdzieś indziej może być lepiej (miała być druga Japonia lub Irlandia, ale czy oni tam mają taką fantazję?). Do wyboru było Coś wstrząśnięte lub zmieszane. Na koniec konsumpcja w trudnych warunkach (kamera terkocze, słonko praży, a tu nie ma już się z czego rozebrać), ale nic to, śpiewają i zażywają. Tak, młodzieży, uczta się od Dojrzałych...

No to po tej sesji nagraniowej to trzeba już było wrócić do Polanicy na mecz toruniaków, podopingować kolegów i piątki po zwycięstwie poprzybijać. Na powrocie do bazy, na szczęście czy nieszczęście, ekipa nie poszła rutynową trasą, tylko skrótami, którymi zazwyczaj A-s lubi chadzać w nadziei na temat fotograficzny, no i stało się... Wyszliśmy na letni tor saneczkowy, no i nie ma zmiłuj... Wszystkie Consus-girls przećwiczyły zjazd bobslejem w metalowej rynnie, niektóre nawet wielokrotnie. Uciechy co nie miara, aż przyjemnie było popatrzeć.


Stara prawda, jak się wcześnie wstaje, to dzień jest długi. Starczyło jeszcze czasu na śmichy-chichy przy kawie (też dostałem, w specjalnym kubeczku, dziękuję), potem jeszcze sesja fotograficzna w świetlicy, no i impreza pod namiotem, połączona z wypadem do Parku Zdrojowego (fontanna!). Dzień naprawdę wypełniony po brzegi.

Nastała niedziela. Śniadanie było i tyle o tym, nic nie dodajemy. Spokojna przechadzka na halę, gdzie trwały finały. Toruniacy po ciężkim meczu powtórzyli zeszłoroczny sukces i wygrali, a Duży Krzysio ponownie MVP. Potem jeszcze ceremonia, tradycyjnie z poważnymi wpadkami (ale nic to nowego, szczególnie, gdy nazwiska orderowanych nabazgrała kura pazurą, to i odczytać trudno) — wywołanie zawodniczki do uhonorowania, a następnie odesłanie jej do szeregu, bo to nie ona — hm... Nasza ekipa była trochę myślami już przy oczekującym w ulubionej restauracji przepysznym obiedzie, no i znów się nie zawiodła. Potem już tylko w auto i... zaraz, zaraz, a co z tym złotem? Przecież to wyprawa po złoto!

Złoto było, i to nawet dwukrotnie. Na ceremonii zakończenia turnieju Złote Klapki przypadły Chudemu, są na to dowody szpiegowskie. No, a cała ta fantastyczna (chyba tak mogę to określić) wyprawa zaczęła się od kopalni złota w Złotym Stoku w piątkowy poranek. Początek nie był fortunny, jedyna śniadaniodajnia była w remoncie; na szczęście niedługo rozwarły się wrota świątyni Jeronimo-Martins i można było zaopatrzyć się w galaretki w cukrze z tzw. promocji (kiedyś z chamska zwanej przeceną), a co wybredniejsze egzemplarze to sobie nawet bułeczki pokupowały. Miasteczko niewielkie, sympatyczne aż do przesady, bo jedyna sensowna stacja benzynowa z kawą i wucetem była dokładnie schowana w krzakach przy bocznej drodze; pewnie dlatego, aby klimatu nie psuć.


Złotostocka kopalnia nie wydobywała bezpośrednio samorodków złota; było ono uwięzione w rudzie, zawierającej duże ilości arsenu, związku bardzo nieobojętnego dla ludzkich organizmów. W całej wielowiekowej historii wydobyto z niej (do 1961 r.) 16 ton czystego złota, co daje bryłę sześcienną o boku 80 cm! Najtrudniejsze było wydłubanie złota z rudy. Do dziś zalega hałda wydobytego na przestrzeni wieków urobku, w którym na pewno są poważne ilości złota (kilka ton), tylko nie ma opłacalnej technologii obróbki.

W tej chwili do zwiedzania pieszego dostępne są dwie sztolnie oraz wyprawa łodzią w głąb jednej z nich (Gertrudy). Zaczęliśmy od przejażdżki łodzią. Płynie się w ciemnościach w dawnym kanale transportowym, kaski na głowach, bo stale gdzieś jakieś barachło wystaje (o, tu uwaga, skalp z wczorajszej wycieczki!), zaledwie kilkaset metrów w te i kilkaset z powrotem, ale ma to swój urok. Przewodnik, p. Marcin, był jakby bonusem tej wycieczki (szkoda tylko, że notorycznie mnie pomijał – Drogie Panie...). Przewodnik pieszej wycieczki też był lepszym ananasem z wrodzonym talentem rozrywkowym. Myślę, że obaj panowie (plus jeszcze alchemik wydobywający złoto z rudy) przyjęli konwencję humorystyczno-kabaretową, co by nie oszaleć z nudów. A dla nas było to łatwostrawne i bardzo ożywiające zwiedzanie (kto był w Wieliczce, ten wie, że przewodnik może być bardzo drętwy). A-s nawiązał bardzo bliski kontakt z p. przewodnikiem (i vice versa), a jego imię było wielokrotnie w różnych kontekstach przyzywane.


Dodajmy, że w Gertrudzie było Muzeum Przestróg, Uwag i Apeli, prezentujące oryginalne stare tablice BHP, przemieszane z ewidentnymi podróbami (wykonano zdjęcie na tle Muzeum). Na powierzchni były Pamiątki (wykonano zdjęcie, to nie moja wina, że to się wszystko ładnie komponuje), były dyby i dupochlast, oczywiście sprawdzone w działaniu. Pomimo, że byliśmy po nocnej jeździe i bez śniadania, nie było narzekań, a wycieczka zakończona przejażdżką terkoczącą kolejką i zakupem świeżo bitych monet była świetna. No, a złoto w postaci pięknej sztabki zakupiliśmy w sklepiku z myślą o jednym takim, nie pamiętam w tej chwili, jak się nazywa...


Wszystko ma kiedyś swój kres. Ale nie było łatwo dojść do kresu tej eskapady, bo niedzielny wieczór ekipa spędziła jeszcze na wrocławskim Rynku, który nas usiłował zniechęcić deszczem wyspowym(?) —  padało chyba tylko nad samym centrum. Lody z kawą zaliczone, fotka pod fontanną też, ale trzy doby ekscesów (?! — brakuje mi określenia) zrobiły swoje i do walki z bańkami mydlanymi, które się rozpanoszyły na zachodniej pierzei placu,  chyba już zabrakło sił. Ale nic dziwnego. Był to jeden z najbardziej intensywnych i na pewno dostarczający szerokiej palety wrażeń  wyjazd. Po prostu — się działo...

                                                        Wasz A-s (d. Jarząbek Wacław)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz