środa, 20 czerwca 2012

Srebrązowe podkowy

Historia nowoczesnej Europy, a nawet starożytnej, dała już nie jeden raz dowód na to, że tam gdzie gra idzie o wysoką stawkę, straty są nieuniknione. Zdecydowany nawał ostatnich basketballowych turniejów oraz ostra jazda po całej Europie Środkowej doprowadziła nasz męski team na krawędź upadku, przemęczenia, a nawet można powiedzieć, załamania. Załamania szyków, które po kolejnych ubytkach w ostatnim czasie, utworzyć mogło jedynie pięciu ostatnich weteranów. Gdy nadszedł czas wyjazdu do zaprzyjaźnionych presovskich Starych Koni, na zbiórce stawili się jedynie: Tomek, Maki, Jacek, Grześ i Hubert. Już mieli nie jechać, już niezręczna decyzja zawisła w powietrzu, gdy nagle „przypadkowo spotkani” wyborni koledzy z nieopodal położonego Koszalina postanowili wesprzeć nasz Consusowy trud i niczym niesplamiony do tej pory honor. Co prawda, zarówno Mariusz jak i Krzysztof swojej decyzji żałowali już ok. godz. 1.30 w czwartkowy, autobusowy jeszcze „wieczór – noc – poranek”* (niepotrzebne skreślić), ale finałem finałów przeżyli, pomogli nam w walce i wrócili niebawem do swoich domostw cali i prawie zdrowi. Jeszcze dodatkowy telefon „do przyjaciela”, który nie odmawia w takich chwilach i ośmiu nieustraszonych śmiałków ruszyło do walki o kolejne medale, sławę oraz międzynarodowe uznanie. Całe szczęście w nieszczęściu, że do ostatniej minuty praktycznie, naszą totalną niemoc udało nam się ukryć przed wzrokiem potencjalnych przeciwników w woalach spódnic i szeleście sukien naszych dziesięciu wspaniałych koleżanek.

sobota, 2 czerwca 2012

Listy do M.

Z Wiednia,  Kaiserstr. 23, piątego w tygodniu, a dwudziestego piątego w maju dzionka.

I spieszę Wci, Przewodniczce mojej donieść, jakoż przybyliśmy tu, pokonawszy góry i brody, mil setki, by dotrzeć do miasta rozdwojonej rzeki Dunajem zwanej. I schronienie codzienne znaleźlim pod okiem klasztornych gołębic dobroci, co to  nas w akcesoryja potrzebne do snu, porannej modlitwy oraz strawy z rana pierwszej wyekwipować mają. I szpiegi nasze donieśli, jakoby lokalne Bisurmany juże na nas czekali, na co wraz z innymi pp. szlachcicami siła dyskutowalim, co skutkowało, iże do jutra czekać im każem.


I niech Waszmość, Księżniczka moja francuska, Oczko moje, pomni, iże strudzone jesteśwa, co by znaczyło, iż ciał naszym krótkiego resursu dostarczyć musielim, po czym, bez wahania, dalim powieźć się (a wiezienie to, dla czujności Bisurmanów lokalnych zmylenia, pod ziemią odbywać się musiało), do św. Stefana, co by że hołd murom ku czci jego pamięci położyć osobiście. Zaczem zjawione uprzednio duchy lokalne przewlekli nas dalej, przez place i trotuara szerokie, nawozu końskiego nie znające, do pysznego pałacu niejakiego Hofburga, co to musiał bywać zarozumiałym mocno tak rozległą rezydencyję sobie postawić, z wielu sal się składającą, z basztą właściwie czy odrębnym peronem wchod do pałacu stanowiącym, a tak zrobione wszystko, co by goście jeno z zachwytu cmokać mieli, a czuć jak te lichoty ostatnie i marne pyłki ładu Bożego.